niedziela, 16 września 2012

Wycieczka do Łodzi - odsłona nr 2



Wycieczka do Łodzi determinuje cały tydzień. Jestem jak bomba zegarowa. Wizyta jest na godzinę 18:30, więc zgodnie decydujemy,  że nie warto brać urlopu. Trzeba wyjść z pracy wczesnym popołudniem i powinniśmy się wyrobić. Napięcie dodatkowo wzmaga fakt,  że w dniu wyjazdu jestem w 5-tym dniu cyklu. Obawiam, że INNOWACYJNY zamierza mnie dodatkowo zbadać, a (jak wiemy) większość ginekologów udaje, że nie da się tego zrobić nawet pod koniec miesiączki.

Wychodzimy z pracy zgodnie z planem i pędzimy przez Polskę na złamanie karku. Już przy wyjeździe z miasta wpadamy w korek. Serce wali mi jak młot. OK – tylko wygląda groźnie, ale jakoś idzie. Znów paręnaście kilometrów gonitwy i kolejny korek. Nie spuszczam oczu z zegarka. Wreszcie dojeżdżamy. Przez kilka ostatnich kilometrów dodatkowo zaczynam stresować się tym, że w pseudo-rejestracji znów spotkam TAMTĄ panią recepcjonistko-pielęgniarko-położno-kasjerkę. Z trudem udaje mi się uspokoić.
Wchodzimy do budynku i następuje wielkie UFFF. Inna baba! Hurra. Jest jeszcze prawie godzina do wizyty, a tam zupełnie pusto. Jeszcze wtedy nie wiem, że powinnam się z tego bardzo cieszyć, i postanawiam kolejny raz tego dnia się umyć (prześladuje mnie wizja badania). Po wyjściu z toalety NIEPŁODNY ma już w rękach grube pliki karteczek z wynikami badań. Łaaał. W życiu się nie spodziewałam, że dadzą je nam jeszcze przed wejściem do gabinetu. Sądziłam, że celowo INNOWACYJNY trzyma je przy sobie, żeby za sam odbiór móc mieć możliwość skasowania. Chyba jeszcze na to nie wpadł. Siadamy przy samych drzwiach gabinetu i szybko tasujemy kartki, ciekawi która z nich jest powodem naszego nieszczęścia. Oprócz kilku nieprawidłowych wartości interleukin nie zdążam nic wyłapać, ponieważ INNOWACYJNY wciąga nas do środka. Rekwiruje dokumentację i każe się zamknąć. Siedzę na przeciwko i wszytko mam do góry nogami. Nie przeszkadza mi to jednak na bieżąco równolegle śledzić cyferek przepisywanych do naszej „karty”.

U NIEPŁODNEGO wszytko jest OK. Mam oczy jak 5zł. Po teratozoospermii i aglutynacji nie ma nawet śladu. 40% plemników ma prawidłową budowę (wcześniej 1%)! Czy w ciągu kilku miesięcy mogło się to aż tak pozmieniać?! Nie wierzę...

No! Teraz JA. INNOWACYJNY coś pomrukuje, że niby już wszystko jasne. Odkrył wielką tajemnicę naszej niepłodności. Oczywiście w całej swojej naiwności próbuję zadawać pytania. Dowiaduję się tylko, że nie ma czasu na pytania i on widzi metodę poprawy wyników: LIT (Lymphocyte Immunization Therapy). Od razu w ruch idą kolejne małe karteczki gdzie dostajemy sztywno rozpisane daty szczepień i weryfikacji ich działania. NIEPŁODNY stara się chociaż przemycić pytanie o skutki uboczne tej metody. Udaje mu się nawet uzyskać krótką odpowiedź: „Można umrzeć” plus kretyński uśmiech.

INNOWACYJNY daje do zrozumienia, że TIME IS UP i nawet lekko unosi się z krzesła. Nie daję za wygraną i nie ruszam się z miejsca. Jakby nigdy nic pytam: „Czy z tych wyników widać, że nie mogę naturalnie zajść w ciążę?”. Hmm, chyba wygrałam, bo typ posadził z powrotem swoje 4 litery i jeszcze raz luka na karteczki. Odpowiedź brzmi zdecydowanie nie. Przez sekundę cieszę się z tego faktu. Sekunda mija i spada lawina. INNOWACYJNY twierdzi, że jest święcie przekonany, że mam endometrozę i że naturalnie zajdę w ciążę bez problemu, ale po laparoskopii. Nie byłoby w tym nic niepokojącego, gdyby nie fakt, że tą laroskopię musi zrobić właśnie on. Nie zdążam nawet poukładać sobie w głowie tych informacji kiedy ląduje przede mną skierowanie do szpitala.
Oooo nie! Gościu! Naciągniesz mnie na wszystko: na wizytę za 300zł, na badania za 6 tysięcy (a niesiesz je do budynku obok i za to nakładasz na nas marżę), na szczepionki za kolejne kilka tysięcy – ale na robioną własnoręcznie laparoskopię: NIGDY!
Założę się, że ten facet od lat nie badał pacjentki! Jego fotel ginekologiczny jest pokryty centymetrową warstwą kurzu! Ta laparoskopia to pewna śmierć bez jakichkolwiek konsekwencji dla tego rzeźnika! NO WAY – nie jego będę ofiarą!

Zbieram się w sobie i mówię wprost, że mam swojego lekarza, któremu ufam jak ojcu i to on potwierdzi albo zaprzeczy istnieniu endometrozy, a ja przywiozę do Łodzi wynik badania. To okazuje się być gwoździem do trumny. INNOWACYJNY wyśmiewa ten pomysł i oświadcza, że w tej sytuacji zajmie się tylko "wyprostowaniem" moich wyników immunologicznych i po szczepionkach nie chce mnie więcej oglądać. Potem już tylko zdecydowanie otwiera nam drzwi i wywala na wewnątrz.

Jesteśmy tak wyczerpani psychicznie, że nie mamy siły rozmawiać. Z resztą, co tu komentować. Podchodzimy jeszcze tylko do rejestracji, żeby pani recepcjonistko-pielęgniarko-położno-kasjerka przepisała terminy z naszych małych karteczek na swoje. Jest czarno od ludzi. Teraz doceniam fakt, że nie musimy wśród nich spędzić już ani minuty. Teoretycznie w przyszłym tygodniu mamy stawić się na pierwsze szczepienie...

W drodze powrotnej piszę tylko maila z komórki do moich kochanych WSPÓŁTOWARZYSZEK, że już po i że teoretycznie coś nam tam wyszło. Przeglądam wyniki i widzę, że rzeczywiście stosunki agresywnych cytokin do pacyfostów są za wysokie. Z tego, co się wyedukowałam przez ostatni miesiąc, potrafię to w miarę dobrze zinterpretować, jednak jest tam coś jeszcze. Widzę kilka pozytywnych wyników w przeciwciałach: przeciwłożyskowych i przeciw tyreoglobulinie oraz mutację genu A1298C dla homocysteiny. Mam przy sobie książkę ZAGRANICZNEJ, ale w aucie jest ciemno i nie da się czytać. Odpuszczam. W środku nocy jesteśmy w domu. Nawet nie mamy siły się umyć i padamy na łóżko.

Następnego dnia z samego rana (zgodnie z planem) piszę maila do SŁYNNEGO. Sugeruję, że mógłby mi pomóc w kontakcie z innym lekarzem z poznańskiego oddziału SŁYNNEJ KLINIKI i proszę o ustosunkowanie się do teorii o endometriozie. Załączam piękną excelową tabelkę gromadzącą przepisane z miliona karteczek wyniki badań. W napięciu czekam na odpowiedź. Jeeest! O nie! OUT OF OFFICE!

Jestem przybita. Nie wiem co robić. Jechać z powrotem do Łodzi? Na bocianie znajduję wątek o podwyższonych przeciwciałach APA, które są przeciwwskazaniem do szczepień limfocytami.  Że niby co? W moim przypadku by nie były, że z taką łatwością zostały nam zalecone? Niiiic już nie wiem :(. Z pomocą przychodzi ZAGRANICZNA. Mailujemy przez cały dzień, z krótkimi przerwami na pracę ;). Ona to potrafi otrzeźwić mnie w jedną krótką chwilę. Skutecznie utwierdza mnie w przekonaniu, że decyzja o szybkim powrocie do INNOWACYJNEGO jest głupia. Od początku tak czuję, ale… to ciśnienie. Ona ma rację! Muszę jeszcze z kimś skonsultować wyniki badań. W przyszłym tygodniu spróbuję umówić się do Poznania. ZAGRANICZNA znalazła, że ten poznański też szczepi – co ja bym bez niej zrobiła :).

P.S. NIEPŁODNY, który też czasem czyta mojego bloga ;), twierdzi, że bywa zbyt naukowy. W tym poście starałam się unikać specjalistycznej nomenklatury i szczegółowej analizy wyników badań, więc jeśli ktoś jest zainteresowany takimi informacjami - udostępnię na życzenie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz