Trochę zaniedbałam tych, którzy śledzą wątek
zaskórnikowo-pryszczowo-łojotokowy. Już śpieszę z raportowaniem postępów. Tak
jak już wcześniej pisałam – trwa kuracja retinoidem 3-ciej generacji w
najsilniejszym dostępnym stężeniu. Nie jest łatwo. Rzeczywiście od pierwszego
zastosowania nie pojawił się żaden nowy wyprysk i to jest wielką ulgą i chwilą
odpoczynku od tego największego nasilenia nerwicy. Tylko to jest trochę jak z
tą lampą i dżinem. Wydaje się nam, że jak spełni się nasze marzenie to
osiągniemy pełnię szczęścia. Potem jednak okazuje się, że to czego chcięlismy
już nie wystarcza… I teraz chcemy doprecyzowywać to nasze marzenie, ale się nie
da :(. Zniknęły syfy, ale nie mam gładziutkiej zdrowej buźki. Oooj do
określenia „zdrowy” to sporo jej brakuje. Retinoid podleczył stan zapalny, ale
nie zlikwidował łojotoku. Efekt po ponadtygodniowym leczeniu jest taki:
zaczerwienienie, „wysoki połysk” i hektolitry tłuszczu na firmowych ręcznikach
papierowych. Aaaa no i bym zapomniała o tym zupełnie nieoczekiwanym skutku
ubocznym: wiórkach kokosowych :). Tak – moją twarz pokrywają takie właśnie
miliony półprzezroczystych, suchych, malutkich skórek. Nawet mnie to na
początku bawiło. Potem jednak zauważyłam, że ludzie mi się przyglądają i chyba
myślą, że mam łuszczycę. Jak ktoś robił kiedyś kokosanki, może jeszcze mieć
teorię, że pomyliłam buźkę z ciastkiem i po zanurzeniu w sosie wsadziłam ją do
wiórek :D. Dooobra – nie narzekam. Chciałam się pozbyć syfów – pozbyłam się.
Oczywiście nie jestem na tyle naiwna, żeby myśleć, że pozbyłam się tego
dożywotnio. Jak odstawię retinoid – wszystko wróci z nawiązką.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz