poniedziałek, 3 września 2012

Alicja w krainie czarów


przeniesione z mychcemymiecdziecko.blox.pl

piątek, 27 lipca 2012

Jako że lista wszystkich konwencjonalnych badań w kierunku NIEPŁODNOŚCI jest na wyczerpaniu, cały wolny czas spędzam na pielęgnacji swojej hipochondrii w innych dziedzinach:). Sama ze zdumieniem obserwuję, jak bardzo podatna staję się na slogany mające przyciągać do tzw. medycyny niekonwencjonalnej. Mądrości wschodu mówią mi dokładnie to, co chcę słyszeć. Nie dzielą ludzkiego ciała na kawałeczki, przypisując odpowiedzialności poszczególnym specjalizacjom lekarskim. Oglądają człowieka w całości, znajdując pierwotną przyczynę naszego problemu. Zdrowie kawałeczka, który pozornie wydaje się być powodem ciągłej bezdzietności zostało już wielokrotnie potwierdzone. Ta świadomość nie daje poczucia bezpieczeństwa. Sprawia jedynie, że boję się dnia, kiedy SŁYNNY DOKTOR zamiast „Do widzenia Pani” powie „Żegnaj”. Lista rzeczy do zrobienia zwyczajnie się skończy. Polskie warunki nie pozwolą na żadne nowości, a ja będę mieć za sobą już wszystkie możliwe kombinacje leczenia.
Całodniowe zmęczenie powoduje, że nie jestem w stanie czytać z monitora. Jedyne, co nie sprawia mi trudności, to oglądanie filmików. Wrzucam kilka haseł do youtube’a i po chwili już dostaję dokładnie to, czego chcę. Znajduję pseudo-klinikę zajmującą się stawianiem diagnoz za pomocą metody Volla. Niebywałe jak czarno-biała racjonalistka potrafi przełożyć ten uzdrowicielski bełkot na ułamki, pierwiastki i prawa fizyki. Prawie unoszę się nad powierzchnią ziemi, jak natrafiam na filmik, w którym pewna Warszawianka, mająca na koncie 4 nieudane IUI i 5 IVF, opowiada z przekonaniem o sukcesach w leczeniu. A to wszystko dzięki wynikom badania za pomocą tajemniczego urządzenia i superkompetentnego personelu pseudo-kliniki. To już postanowione: trzeba spróbować!
Misją następnego dnia jest znalezienie nieodległego terminu i umówienie się na tzw. Test Obciążeń Organizmu. Okazuje się, że jestem mega-szczęściarą. Akurat ktoś odwołał wizytę i mogę przyjechać już następnego dnia! Hurra!
Wizyta w pseudoklinice okupiona jest zmianą organizacji dnia, kolejnym okłamywaniem współpracowników, przełożonych i dużymi emocjami. Wszystko przestaje być takie obiecujące w momencie przekroczenia progu „magicznego pokoju”. Nic nie wygląda jak na filmiku z youtube’a. Tam pewnie pokazywali oddział główny. Regionalne „biura” są nieco polowe. Postanawiam się nie zrażać. Ale chwileczkę. Personel w postaci 1 osoby też wydaje się podejrzany. Wnętrze pokoju-gabinetu równie dobrze można pomylić z biurem przeciętnego, źle prosperującego polskiego smallbuissnessu.  Na wielkim biurku z płyty wiórowej w kolorze orzecha panuje kolorowy bałagan. W centralnym miejscu, niczym ołtarzyk matki boskiej, stoi nieduże urządzenie z potencjometrem. Wygląda na wiekowy eksponat z muzeum Gwiezdnych Wojen.  Na pokrywie jest 2-3 centymetrowe zagłębienie, przypominające te z samolotowych stoliczków, gdzie stawiamy kubeczki z napojami. Urządzenie jest podłączone do malutkiego laptopa. Zaraz obok dostrzegam otwartą walizeczkę, wypełnioną maleńkimi fiolkami z kolorowymi proszkami.
Pani-Szamanka wygląda jak na tę „branżę” dość profesjonalnie. Ma na oko 60 lat, fryzurę z jedno-centrymetrowych siwych, gęstych włosów, strój w kolorach ziemi i waży maksymalnie 40kg. Takie kobiety spotyka się czasem samotnie przemierzające tatrzańskie szlaki. Na początku jestem totalnie ignorowana, ponieważ „zakłada” mi się kartę pacjenta. Po chwili pada masa pytań związana z moim zdrowiem. Chociaż jeszcze 10 minut wcześniej postanawiam sobie nie zdradzać za dużo, żeby zyskać pewną obiektywność wyników, paplam całą prawdę o swoich dwóch nie dających mi żyć problemach: trądziku i bezpłodności.
I teraz zaczyna się show. Pani-Szamanaka każe mi w jedną rękę wziąć jakiś „odgromnik”, a do drugiej sama przykłada jakąś elektrodę. Elektroda piszczy w zetknięciu ze skórą i widzę jak wskazówka potencjometru na szamańskim urządzonku odchyla się. Po kalibracji jestem dotykana do wnętrza dłoni w odstępach kilku-sekundowych i na mojej karcie pacjenta lądują jakieś krzyżyki, cyferki i symbole. Co któryś pomiar zmieniana jest fiolka z kolorowym proszkiem umieszczana na pokrywie i pada nieprzyjemny komentarz: „Oooo no proszę” albo „Nooo pięęęeknie”, zdarza się też: „Alee się Pani truje”. Nie pamiętam, żeby cokolwiek co usłyszałam było pozytywne. Jak nie było odchyłki potencjometru – nie było pochwały mojego stanu. Wreszcie przerwa. Pani-Szamanka pyta co zwykle jem i o której godzinie. Zgodnie z przewidywaniami i ogólną konwencją tego mitingu zostaję sowicie skrytykowana. Dowiaduję się, że łącząc białko z węglowodanami, pijąc 50ml kawy z mlekiem sojowym i jedząc owoce po 15:00 podkarmiam grzyby i pleśnie, które wypełniają moje wnętrze. Do tego jestem zaśluzowana i zakwaszona. W pewnym momencie zastanawiam się czy w ogóle mam jeszcze jakiekolwiek narządy. Przecież, skoro jest tam tylu „obcych”, gdzie miejsce na żołądek, płuca i takie tam. Mega-kumulacją „zanieczyszczeń” okazują się być wątroba, trzustka i nerki. Umiarkowanie zaatakowane mam jelita, a z pustych miejsc pozostawianych przy rubryczkach kości, mózg i żyły wnioskuję, że powinny jeszcze podziałać do przyszłego roku. Zdaniem Pani-Szamanki to cud, że jeszcze żyję. W przeciwieństwie do mnie, kompletnie nie dziwi jej mój trądzik i bezpłodność. Przecież to oczywiste, że chora wątroba wywołuje autoimmunologię, a trzustka insulinooporność. Skóra jest organem wydalniczym, więc skoro żywię się śluzotwórczym glutenem, to nie ma się co dziwić, że mam pozatykane pory i tworzą się wielkie bolące krosty.
I teraz włącza mi się agresor. Pomimo, że czuję złość i silny sprzeciw do bezdyskusyjnego rytuału obrzucania mnie błotem, zupełnie spokojnie przerywam całą zabawę i próbuję wyjaśnić jak to możliwe, że milion badań usg jamy brzusznej nie wykryło tego całego „syfu”. Okazuje się, że te mikroskupiska są tak pochowane, że nikt nie dostrzeże ich gołym okiem. Poza tym lekarze są w zmowie z firmami farmaceutycznymi i nikomu nie jest dziś na rękę wykrywać schorzenia w tak wczesnym stadium. Przecież ktoś musi kupować drogie leki. W momencie pojawiania się teorii spisku, wyczuwam pewną analogię do obecnej sytuacji politycznej w naszym kraju i mam ochotę się ewakuować.
To jednak nie koniec. Teraz dostaję listę zaleceń dotyczącą sposobu odżywiania. Delikatnie przypominam, że dość przyzwoicie trzymam się diety narzuconej mi przez endokrynologa. Jem węglowodany tylko o niskim indeksie glikemicznym. Pani-Szamanka wydaje się średnio rozumieć o czym mówię, a ja głośno wyciągam wnioski, że część wspólna pomiędzy tym co ona proponuje a tym, czego na pewno chcę przestrzegać, oznacza zagłodzenie się na śmierć. Oczywiście to spostrzeżenie pozostaje bez odzewu.
I w tym momencie zaczynam rozumieć całe clue. Okazuje się, że sama dieta nie jest wystarczająca. Żeby przyspieszyć wypędzanie grzybów i śluzów, trzeba się za-sup-le-men-to-wać. Suplementy oczywiście muszą być pochodzenia naturalnego. Witamina C z apteki jest kompletnie bezwartościowa, ponieważ zupełnie się nie wchłania, w przeciwieństwie do tej pozyskanej z dojrzewającej w indyjskim słońcu owoców dzikiej róży. Indyjskie słońce i tego typu „ulepszenia” mają jednak przebitkę i w sumie za komplet wszystkich „dopalaczy” musiałabym zapłacić paręset złotych.
W momencie odrzucenia propozycji dostaję jasny komunikat o własnej lekkomyślności i tak zakańczamy znajomość z Panią-Szamanką.
W drodze powrotnej do domu mam w głowie spiralę myśli. Zastanawiam się jak przebiegłaby cała diagnostyka, gdybym nie powiedziała ani słowa o swoich problemach. O ile mój trądzik jest łatwo zauważalny i można do niego dorobić ideologię, to ciekawe czy Pani-Szamanka wpadłaby na autoimmunologiczną bezpłodność. Zastanawiające jest też uderzające podobieństwo tego co usłyszałam, do historii Warszawianki z filmiku na youtube’ie. I wreszcie: skoro ja, 30-latka w kwiecie wieku, jestem tak schorowana, to jak będzie wyglądał wynik badania 50-latki która znacznie dłużej niż ja łączyła węglowodany z białkami.
Wniosek nasuwa się sam. Pomijając fakt prawdziwości wyników badania, mam silne poczucie zastosowanie pewnej socjotechniki. Straszymy pseudo-pacjenta „uświadamiając” mu kruchość jego zdrowia. Czyniąc go częścią tego spektaklu, dajemy poczucie wyjątkowości i unikalności uzyskanych wyników. Obrazujemy skalę znalezionych zanieczyszczeń i wreszcie za 140zł sprzedajemy lekarstwo na cały ból istnienia. Jest tylko taki malutki szczególik. Oprócz diety potrzebny jest „dopalacz”. Pseudo-pacjent przerażony powagą swojego stanu, chcąc jak najszybciej pozbyć się ton OBCYCH wczepionych podstępnie w jego trzewia, stosuje się do wszystkich wytycznych i dokonuje najlepszej w życiu inwestycji – inwestycji w siebie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz