poniedziałek, 3 września 2012

A teraz od początku...

przeniesione z mychcemymiecdziecko.blox.pl

niedziela, 06 maja 2012

A teraz od początku. Jak to zwykle bywa o dziecku pierwsza pomyślałam JA - NIEPŁODNA. NIEPŁODNY nie chciał o tym słyszeć. Miał czas. Im się zawsze wydaje, że czasu jest full. Hm... w sumie z ich perspektywy to może i full.
To było około 3 lata temu. Miałam gdzieś, że NIEPŁODNY jeszcze nie dojrzał. Coś w środku mi podszeptywało, że to nie będzie łatwe. Niby normalnie żyłam, ale do okazu zdrowia trochę mi brakowało. Miałam sporą niedowagę i już wtedy trochę rozszalałe hormony. Doszłam do wniosku, że wyprzedzę czas i przebadam się. Z resztą zawsze taka byłam – w każdej dziedzinie pół kroku przed innymi. To takie głupie, ale daje poczucie bezpieczeństwa. Miałam to szczęście, że jestem trybikiem korporacyjnym, którym przysługiwała prywatna opieka medyczna. Uniknęłam kilometrowych kolejek i godzin „dla bezrobotnych”. Nie uniknęłam błędnych diagnoz. Nasłuchałam się o policystycznych jajnikach, bezowulacyjnych cyklach i połowie innych patologii z encyklopedii zdrowia. To było jak lawina. Z jednego schorzenia miało wynikać inne i tak nadawałam się już tylko do kostnicy. Już wtedy poczułam spadek życiowej energii. Łapałam jakąś depresję. A do tego NIEPŁODNY wydawał się być tym wszystkim kompletnie niezainteresowany. W kółko wyłam i brałam co rusz to inne leki. Cały czas jeszcze nie staraliśmy się o dziecko a ja już wsłuchiwałam się w swoje ciało i czułam dyskomfort w towarzystwie ciężarnych kobiet. Sama łapałam się na tym, że za dużo tym myślę. Nie umiałam nad tym zapanować.
Jednak jak to w życiu, na kształt sinusa, nastąpił trend wzrostowy – przez przypadek trafiłam do lekarki, z którą złapałam świetny kontakt. Pani B. ze spokojem obalała większość wyssanych z palca diagnoz. Uświadomiła, że cześć mądrze nazywanych chorób to zwykła kobieca fizjologia. To też zbiegło się w czasie z chwilą w której NIEPŁODNY zaczął dojrzewać do rozmnażania. Myślałam wtedy, że od teraz już wszystkie nasze problemy się rozwiązały. Że działamy, że jak zwykle narobiłam paniki i że z górki... Taaaa, z górki... No w sumie z górki – na sam dół. Badanie USG: jest pęcherzyk – „romantyczny” seks – badanie USG: jest ciałko żółte. Hurra – czekamy na wynik. Test – NIE MA CIĄŻY. I tak cykl z a cyklem. W końcu nawet Pani B. spasowała. Poleciała SŁYNNĄ KLINIKĘ i SŁYNNEGO DOKTORA. Doradziła, żeby zrobić NIEPŁODNEMU wszystkie badania przed pierwszą wizytą. To miało zaoszczędzić trochę gotówki. Już w tym czasie sytuacja wyrobiła we mnie posłuszeństwo i pokorę, więc zgodnie z zaleceniami wysłałam ukochanego pod wskazany adres. Uważaliśmy oboje, że to formalność, ale bez tych kilku papierków na których miały być wzorowe wartości nasienia nikt się mi - NIEPŁODNEJ nie będzie chciał dokładnej przyjrzeć. NIEPŁODNY nie miał żadnych oporów. Krępujące sytuacje związane z badaniami potrafiliśmy obracać w żart.
I tu nastąpił przełom – NIEPŁODNY jest praktycznie niepłodny. Badania wykazywały TERATOZOOSPERMIĘ. Już na tym etapie z łatwością poruszałam się po angielskojęzycznych portalach związanych z niepłodnością. Zdawałam sobie sprawę że sytuacja jest bardziej złożona niż mogłoby się wydawać. Z jednej strony poczułam coś w rodzaju: „o cholera to wcale nie muszę być ja”, a z drugiej: „nieee no jeszcze to!”
Pierwsza wizyta. Nie udało się nam umówić do SŁYNNEGO DOKTORA. Przyjęła nas totalnie niekompetentna Pani Doktor W., która zbagatelizowała TERATOZOOSPERMIĘ i naszprycowała mnie lekami na mega-owulację (którą notabene miałam naturalną). Byłam wtedy na tyle głupia, że poddałam się temu absurdalnemu pomysłowi i straciłam cykl na usuwanie skutków ubocznych terapii – torbieli na jajniku.
Od teraz tylko SŁYNNY DOKTOR. Sinus wszedł w trend wzrostowy. Na pierwszej wizycie przyznał mi rację w ocenie idei Pani Dr W. No! Już miało być tylko dobrze. SŁYNNY DOKTOR poprosił o kolejne badania. Miałam uczucie, że na prawdę wie co robi. Jestem umysłem analitycznym i to co mówił bardzo do mnie trafiało. Każde badania miało sensowne uzasadnienie. Super. Pierwszy raz w życiu nie ma tego stresującego chaosu. Z dodatkowych badań wyszło jasno, że na naturalne potomstwo nie mamy na co liczyć. Test PCT jasno wykazał wrogi śluz szyjkowy. SŁYNNY DOKTOR bez emocji podkreślał, że to najmniejszy problem jaki może się parze przydarzyć. Znamy przyczynę! Potrafimy ją ominąć! Cieszyłam się jak głupia. Przyłapałam się nawet, że patrzyłam w kalendarz i doliczałam 9 miesięcy żeby sprawdzić czy będzie fajna pogoda na spacery w okolicy.
Szykujemy się do inseminacji!
Pierwsza inseminacja (na naturalnym cyklu). Grzecznie wysiadywałam jaja i w nadziei oczekiwałam mdłości. Nie przyszły. Zamiast tego miesiączka. Nerwy powoli puszczały. Wyłam po nocach. Powiedzieliśmy tylko rodzicom i naszej bliskiej przyjaciółce. Żal jednak nie trwał długo. Zaczął się nowy cykl. SŁYNNY DOKTOR sprowadził mnie do pionu stwierdzając, że teraz podkręci owulację i tym sposobem zwiększymy szanse kilkukrotnie.
Druga inseminacja. 3 pęcherzyki dojrzały pod wpływem smacznej chemii branej o wybranych godzinach. Zastrzyk na pęknięcie, zabieg i znów oczekiwanie. Powtórka z rozrywki. Już wtedy podeszłam do tego chłodniej. W końcu to tylko 15% szans. Jeszcze raz. Mama w kółko powtarzała mi przez telefon: „Czuję, że to się dobrze skończy”. Była taka przekonywująca. Poza tym wiem, że bardzo dobrze nam życzy i wierzyłam jej. Dodawało mi to otuchy.
Trzecia inseminacja. 2 pęcherzyki. Zastrzyk, zabieg, czekanie... klapa. Ja – NIEPŁODNA – człowiek o podejściu zadaniowym, żeby tylko nie wpaść w histerię od razu doszłam do wniosku, że trzeba zmienić strategię. Coś jest nie tak. Musimy skorzystać z nasienia dawcy. To była jedna z najpoważniejszych decyzji w całym tym procesie. NIEPŁODNY dostał przywilej wybrania dawcy. Wybrał. Staraliśmy się to bagatelizować, ale gdzieś tam w środku stresowała nas myśl o kimś 3-cim w naszym udanym związku.
Czwarta inseminacja. 3 pęcherzyki. Zastrzyk, zabieg, czekanie... NICCCCCC.
Oboje wiedzieliśmy co to oznacza. Żadne z nas nie brało pod uwagę poddania się. Trzeba wziąć pod uwagę koszty IN-VITRO. Nigdy nie sądziłam, że to kiedykolwiek będzie mnie dotyczyć. Brzmiało jak SCIENCE-FICTION, STARTREK czy OWIECZKA DOLLY. Co prawda SŁYNNY DOKTOR mówił o tym w tak spokojny sposób, że na prawdę myślałam o tym jak o recepcie na koniec naszego koszmaru. Pokusił się też o podanie liczb. Jako 29-latka miałam mieć 40% szans. To nas przekonało. Warto też wspomnieć tu o sprawie kosztów. Teoretycznie nie były one żadnym problemem, ale w praktyce bolało nas to, że płacimy za coś co inni mają gratis. Dochodziła jeszcze jedna kwestia. Odkładaliśmy pieniądze na mieszkanie. Wiem wiem, IN-VITRO to pikuś przy cenach nieruchomości, ale zawsze trochę topniały. Poza tym do tej pory żyliśmy dość oszczędnie. Przy całkiem przyzwoitych zarobkach zastanawialiśmy się nad większością zakupów dużo intensywnej niż przeciętna polska para na tym levelu. Nie ładowaliśmy kasy w gadżety. Mało kupowaliśmy do domu. Wszystko szło na kupkę.
Nadszedł moment, że decyzja o IN-VITRO stała się naturalna i rozmawialiśmy i tym w domu jak o każdym innym elemencie naszej codzienności. Nie mięliśmy żadnych dylematów moralnych. Jesteśmy zdeklarowymi ateistami więc terminy typu „dzieci Frankensteina” nawet nas bawiły i stanowiły potwierdzenie ludzkiej głupoty. Non stop siedziałam na forach i stronach prywatnych klinik. Obejrzałam setki filmików i przeczytałam tysiące artykułów na ten temat. Zaczynaliśmy rozumieć jak błędne osądy na temat tej metody uszczęśliwiana ludzi snują media. Żenujący poziom programów telewizyjnych, w których politycy nie znają podstawowych zasad IN-VITRO doprowadzał mnie do wściekłości.
Punkcja. Nasze życie wypełniały dźwięki budzików przypominające o kolejnych zastrzykach. Na początku temat mnie przerósł. NIEPŁODNY na widok igieł, które zdecydowanym ruchem wbijałam sobie w brzuch odwracał głowę z odruchem wymiotnym. To nie pomagało. Potem przywykłam i jedynym problemem było bycie w domu o określonej godzinie, bo strzykawki musiały być przechowywane w naszej lodówce. Akurat zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Dla nas nie mają większego znaczenia poza tym, że rodzice bardzo naciskają na nasz przyjazd. Nasi rodzice żyją w innych realiach… No cóż. Punkcja wypadła 23 grudnia. Przełknęli samotną Wigilię. Moi z większym zrozumieniem, NIEPŁODNEGO – z lekkim wyrzutem. W końcu też odpuścili. Chyba w naszym tonie nie było absolutnie żadnych szans na jakikolwiek kompromis. Byłam tak naspidowana pozytywnymi myślami, że mogłam przenosić góry. Byłam przekonana, że wkrótce nasz trud zostanie wynagrodzony. Trzy dni przed punkcją SŁYNNY DOKTOR przy aparacie USG złapał się za głowę. To mogło oznaczać HIPERSTYMULACJĘ – rzadki, aczkolwiek znany wszystkim wtajemniczonym skutek uboczny. Dla mnie oznaczało to całą lawinę różnych dodatkowych konsekwencji zdrowotnych, ale nie to było wtedy moją myślą naczelną. Miałam je gdzieś. Najważniejszym było, że zmarnowaliśmy miesiąc. Tak ufałam SŁYNNEMU DOKTOROWI, że wiedziałam, że poradzi sobie z farmakologicznym uciszeniem jajników. Przyznaję, że przeszedł mnie lekki prąd w momencie kiedy się okazało, że znów jestem bohaterką jakiegoś czarnego scenariusza. Do tego trochę się bałam zabiegu. Nigdy wcześniej nie przeżyłam narkozy. Przychodziły myśli, że się nie obudzę.
Obudziłam się po 30 minutach po zabiegu z lekkim problemem z oddychaniem (podobno). Czułam taką ulgę, że już po wszystkim. Pierwsze co, to napisałam SMSa do NIEPŁODNEGO, który siedział za ścianą. Zaraz później nastąpiła euforia, kiedy okazało się, że mamy 17 pięknych i zdrowych jajeczek. Wspólnie ze SŁYNNYM DOKTOREM zdecydowaliśmy, że połowę zamrażamy, a połowę zapładniamy teretozoosermicznymi plemnikami. Ot taka zabawa z boga z perspektywy żarliwie wyznających wiarę katolicką.
Zapomniałam o straconym miesiącu i o błędach w stymulacji jajników. Uważałam, że wszystko skończyło się jeszcze lepiej niż bym mogła sobie wyobrazić. Taki zapas materiału genetycznego dawał mi poczucie gwarancji udanej akcji.
Wróciliśmy do domu i postanowiliśmy urządzić sobie pseudo święta. NIEPŁODNY, jako że odpowiedzialny w naszej rodzinie za gotowanie przygotował coś dobrego. Ja leżałam sobie na sofie w salonie i zaraz po kolacji „oddaliśmy głos do studia” – czyli zorganizowaliśmy skajpowe telekonferencje z rodzicami. Ale było opowiadania i emocji.
Przełom w samopoczuciu. Pierwszego dnia świąt obudziłam się w kałuży potu z 38-stopniową gorączką, która rosła z każdą godziną. Początkowo byliśmy przekonani, że to zwykłe przeziębienie, może grypa. Wieroczorem nie mięliśmy złudzeń – umieram! Nawet nie przyszły mi do głowy jakieś plany wycieczek po państwowych szpitach. Obawa, że mogłabym tam spotkać pro-PISowego doktora, który z przyjemnością ukara mnie za grzech nastrajała była wystarczająca przerażająca. Postanowiliśmy przerwać miłą biesiadę świąteczną naszego SŁYNNEGO DOKTORA i opowiedzieliśmy o objawach przez telefon. Zbagatelizował. Kazał zachowywać się jak przy zwyczajnej infekcji wirusowej. Byłam przerażona. Jednak po 2 dniach samo przeszło. Jak widać – infekcja wirusowa typu grypa to to nie była. Dwudniowa 40-stopniowa gorączka, gdzie nawet przy zapaleniu płuc miałam temperaturę 37, była oczywistym skutkiem ubocznym zabiegu. Do dziś nie wiem jakim.
Już po kilku dniach zapomniałam o całym zajściu. Szczególnie, że SŁYNNY DOKTOR położył mi miód na serce informując, że mamy 7 pięknie rozwijających się zarodków – Eskimosów.
Na ten pierwszy transfer czekałam jak na zbawienie. Nie muszę chyba mówić jak bardzo byłam pewna, że się uda. Zabieg przypominał zwykłą inseminację, tylko postfaktum trzeba było bardzo na siebie uważać. Spędziłam w łóżku 4 dni z małymi przerwami na spacery i wpadałam w panikę jak tylko ktoś w promieniu kilometra kichnął czy otworzył okno. Wyjechaliśmy w góry i z luksusowego pensjonatu patrzyłam na prószący śnieg. Wsłuchiwałam się w brzuch i patrzyłam czy rosną mi piersi. Słowo daję – zauważyłabym nawet milimetrową zmianę. NIEPŁODNY też się poddał temu wariactwu i prawie wyręczał w oddychaniu. Po 12 dniach test HCG pokazywał to co potrafił najlepiej – MNIEJ NIŻ ZERO! Nie mogłam w to uwierzyć. Wyłam do słuchawki po kolei NIEPŁODNEMU, mamie, teściowej i naszej przyjaciółce. To niemożliwe. Niby nie było żadnych objawów, ale… nadzieja umiera ostatnia.
Drugi transfer. Prawo jazdy też zdałam za drugim razem – szukałam analogii, żeby tylko mieć jakiś punkt zaczepienia na horyzoncie, który da nadzieję i utrwali mechanizm pozytywnego myślenia. Tym razem już nieco otrzeźwiałam i doszłam do wniosku, że leżenie plackiem doprowadza mnie do frustracji i muszę zająć się czymś miłym. Hm… po 2 dniach od zabiegu siedziałam grzecznie przy swoim korporacyjnym biureczku. Nie zmienia to faktu, że znów przyglądałam się swojemu brzuchowi i całej masie nie pojawiających się objawów. Chociaż jest coś co dawało mi mnóstwo siły. Paradoksalnie był to… ból kręgosłupa. Tyle się czyta o jakich dziwnych sygnałach ciąży… Ten pasował jak ulał. Po tygodniu pojawiła się myśl, że zarodki nie żyją. Nie wiem skąd. Nie wiem jak. Po prostu wiedziałam. Po 12 dniach potwierdził to test HCG. Nawet nie zapłakałam.
SŁYNNY DOKTOR zarządził przerwę na dodatkowy zabieg punkcji endometrium i przebadanie kręgosłupa. Brzmiało egzotycznie. Kto by pomyślał, że celowe wprowadzenie stanu zapalnego do jamy macicy miałoby komukolwiek pomóc. Dooobra – robię do każą. Jak już coś wcześniej napomniałam – jestem posłuszna :).
Trzeci transfer. Wywalczyliśmy ze SŁYNNYM DOKTOREM transfer 3 zarodków. Skoro najlepsze nie przeszły parami, nie będziemy zostawiać jednego na sam koniec, tylko po to żeby za miesiąc znów żyć nadzieją wartą 1800zł. Jak będę mieć pecha to wszystkie 3 się zagnieżdżą i rozerwą moją 58 centymetrową talię. Tak naprawdę nikt z nas nie wierzył w ten scenariusz… Nawet pierwsza naiwna Rzeczpospolitej, czyli JA :).
Tym razem jeszcze bardziej odpuściłam. Następnego dnia po zabiegu poszliśmy na wesele. Nie tańczyłam, ale spędziłam 12h na nogach. Czułam się zupełnie normalnie. Przez klejne dni wkurzało mnie jak ciągle ktoś zaczynał do mnie „a czy tobie wolno…” i w to miejsce padały wszystkie możliwe pierdnięcia. Mam to gdzieś! Zarodki musza być silne, żeby przetrwać tam 9 miesięcy. Jak nie są – stracę je po tygodniu. Chyba podświadomie czułam, że ta próba jest skazana na kolejną porażkę. Tak się do tego przyzwyczaiłam…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz