poniedziałek, 3 września 2012

Wątek społeczno towarzyski


przeniesione z mychcemymiecdziecko.blox.pl

środa, 23 maja 2012

Kilka lat temu, mięliśmy znajomych. Nie stu. Nie pięćdziesięciu. Kilkunastu. W większości pary. Kilku meta-singli. Nie jesteśmy typami imprezowiczów, ale regularnie spotykaliśmy się na tzw. wódkę. Świetnie wspominam te wieczory. Brzuch bolał mnie ze śmiechu. Nikt nie miał dzieci. Ba! Nikt o tym nawet nie rozmawiał. Czasem wyobrażałam sobie, że będzie tak już zawsze. Kiedyś zamierzałam  mieć dzieci, ale bardzo doceniałam daną nam wolność. Cieszyłam się nią.
Nawet jak zaczęliśmy naszą walkę, czułam że jestem o moje ulubione „pół kroku” do przodu. Nadal nikt nie wspominał o powiększaniu rodziny. Myślałam, że będziemy pierwsi…
Czasami dostawałam szału jak padały kolejne bzdurne diagnozy. Jednak myśl o zapasie czasu potrafiła mnie uspokoić. W chwilach zwątpienia siłę czerpałam z porównywania się do masy bezdzietnych otaczających nas ludzi. Wciąż było ich sporo… Żyli normalnie.
Pewnego pięknego dnia zaczęło się. Jak na klaśnięcie. Chwile ciszy przerywały dźwięki telefonów, smsów i powiadomień o nowej poczcie i nowych zdjęciach na portalach społecznościowych. Wszystko dookoła dzieliło się DOBRĄ NOWINĄ. W popłochu ruszałam głową i skupiałam wzrok na tych, którzy jeszcze pozostali. Kolejne pary znikały z horyzontu. Nie chodzi nawet o to, że stawały się niedostępne. Nieee. Wręcz przeciwnie. Ich dostępność była nie do zniesienia. To ja nas odcinałam. NIEPŁODNY też nie palił się do wizyt z wymuszonymi różowo-błękitnymi prezentami. Nudziło go to. Zazdrościłam mu niedojrzałości. We mnie wszystko wyło. Marzyłam o normalności. Chciałam odnaleźć się w strukturach społecznych. Niewinne: „Teraz życie jest zupełnie inne” interpretowałam jako: „Twoje życie nic nie znaczy”. Bolało jak cholera.
Miewałam czasami napady dobroci i udawałam ekspertkę od porodów i niemowląt. Mądrzyłam się na temat sypiania z dziećmi w jednym łóżku, włączania telewizora i diety karmiących. Potem czułam się jeszcze gorzej. Udawałam, że to kwestia mojej decyzji kiedy dołączymy do grona szacownych rodziców. W sumie do dziś to robię.
Ten proces trwa do teraz. Nie potrafię się do tego przyzwyczaić. Jak ktoś zaprasza nas na niewinną kawę kombinuję jak się z tego wykręcić. Wiem, że celem jest podzielenie się dobrymi wieściami. W większości przypadków moje przeczucie się sprawdza. Nie chcę o tym słuchać. Ci, którzy mają już jedno dziecko bezczelnie informują o drugim w drodze! Podejrzliwie przyglądam się koleżankom w pracy. Jak wydaje mi się, że mają większe piersi – zaczynam ich nienawidzić. Podsłuchuję przyciszone rozmowy. Wiem o czym szepczą.  
Kłamstwo stało się sposobem na życie. Kłamię na każdym kroku. Jestem ekspertem w wymyślaniu powodów do wyjścia do SŁYNNEGO DOKTORA w czasie pracy. Miałam już wszystkie awarie w mieszkaniu, jakie tylko można sobie wyobrazić. Stłuczki i fiskus to moja zmora. Chyba jestem wiarygodna, bo ludzie nawet dopytują o szczegóły. Ciągłe kontuzje i choroby układu trawienia nie pozwalają mi tańczyć na weselach, grać w lotkę, jeździć na rowerze, pić kawy i wina. Niektórzy nawet zaczynają mi współczuć. Wszystko tylko po to, by odwrócić uwagę „przeciwnika”. Żeby nikt nie połapał się, że jesteśmy NIEPŁODNI. Żeby nie mówiło się o nas na tzw. dzieciowych imprezach, które organizuje się w tajemnicy przez nami. Żeby uniknąć litości.
Staliśmy się kompletnie towarzysko nieatrakcyjni. Wymuszone pytania o rozwój naszych pasji doprowadzają mnie do szału. Po co pytają, skoro tak naprawdę nikogo to nie obchodzi. Mało tego. Potrafią być tak bezczelni, że udają, że chcą wiedzieć, czy planujemy kupno drugiego kota. Idiotyzm. Potem pewnie się za naszymi plecami śmieją.
Cała ta masakra wydawała się nie mieć końca. Kiedy tak ostanie pary znikały z naszego pola widzenia, pojawiły się ONE: COACH i WSPÓŁTOWARZYSZKA NIEDOLI. Przeżyłam szok. COACH przechodziła to co my i jej historia kończy się Marysią. Rozumie doskonale co to znaczy depresja. Wie czym jest setne negatywne HCG Beta. Potwierdza regułę, o której zapominamy: BEZPOŁODNOŚĆ TO META-STAN, że któregoś dnia się kończy i że zapominamy o gehennie. Już samo patrzenie na nią powoduje, że się rozluźniam.
WSPÓŁTOWARZYSKA NIEDOLI jest natomiast kimś w rodzaju siostry bliźniaczki. Nasze historie są inne. To nie ważne, bo my same jesteśmy do siebie bardzo podobne. Różni nas zaledwie 8 dni w datach urodzenia. Mamy podobne odchyłki tych samych hormonów, łojotok, trądzik i identyczną wrażliwość. Nawet budowę ciała i kolorystykę mamy taką samą. Fenomen. Rozumiemy się bez słów. Pewnie jakbym dała jej to do przeczytania, powiedziałaby, że to jej historia. Dopiero jak ją poznałam, zrozumiałam, że nie jestem sama. Wiem, że to brzmi okrutnie. Czyjeś nieszczęście działa jak pocieszenie. Nie do końca o to chodzi. Ja jej bardzo dopinguję, daję znacznie wyższe szanse na powodzenie i myślę o niej. Sama świadomość, że jej się uda będzie dla mnie wystarczającym argumentem do nie poddawania się.
Nasz COACH zadaje nam różne zadania domowe. Podchodzę do tego entuzjastycznie. Wszystko odrabiam na 5-tki i 6-tki. Cała ja. Gdzieś muszę być doceniona. Jestem wzorową NIEPŁODNĄ.  Ta wzorowość jest idiotyczna, ale stała się początkiem pierwszego małego przełomu. Sama nie wiem jak, ale cos pęka. Rozluźniam się i zaczynam inaczej patrzeć na ciężarne. Wcale nie lecę z gratulacjami. Nieee – do tego nigdy nie dojdzie. Chodzi o to, że spokojnie przyglądam się czyjemuś szczęściu i nie mam potrzeby przekładania tego na moje życie. Wcale nie zamierzam teraz wpraszać się do starych znajomych z różowo-niebieskimi śpioszkami  jako bilet wstępu i być super-ciocią. Dalej będę ich unikać, bo nasze drogi zwyczajnie rozeszły się. Nie czuję żadnego żalu. Uczę się samotności i jednocześnie staję się otwarta na nowych ludzi.
Wczoraj na poczekalni u SŁYNNEGO DOKTORA spotkałam dziewczynę. Uśmiechnęłam się do
niej ale ona nie zauważyła bo rozglądała się po zawieszonych na ścianach zdjęciach niemowlaków. Zupełnie niespodziewanie odezwała się do mnie: "aaa tak patrzę wiesz... czy powiesili też mojego synka". Miałam oczy jak 5 złotych. Zapytałam: "udało ci się?". I potem usłyszałam bardzo smutną historię pary, która latami ukrywała (nawet przez rodzicami) swoją bezpłodność. Historia kończy się bardzo szczęśliwie. Mają synka i teraz... przyszli po drugie :). Mówią, że WARTO BYŁO i gdyby trzeba było walczyli by o to jeszcze raz i wydaliby dużo więcej pieniędzy.
Jakiś czas temu wypytałabym ją o wszystkie szczegóły techniczne. Wczoraj - wystarczyło mi patrzeć jaka jest szczęśliwa. Mam nadzieję, że za jakiś czas to ja będę komuś na poczekalni opowiadać taką story. Byłoby cudownie. Ale jak nie będę miała nic takiego do opowiedzenia... cóż -nie zabiję się. Nie tak szybko.
Sama wizyta u DOKTORA była chyba najdłuższa jak do tej pory. Decyzję o transferze zarodków stworzonych z obcego nasienia poprzedziła moja długa lista pytań. Jak zwykle jego pewność siebie obaliła wszystkie moje wątpliwości. Tym razem nie padły cyfry. Wcześniej słyszałam o wysokich procentach szans, teraz już tylko – „no! zobaczymy”. Wczoraj też SŁYNNY DOKTOR powiedział mi, że jak In-vitro z obcym nasieniem się nie uda to muszę odpuścić. Metody które być może byłby dla mnie ratunkiem są niedostępne w Polsce. Nie uroniłam łzy. Zaczynam rozumieć, że to napięcie mi nie pomaga… jestem wyjątkowo spokojna. Przyzwyczaiłam się do „porażek” i może tym razem ewentualne niepowodzenie będę umiała potraktować inaczej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz