poniedziałek, 3 września 2012

Trądzik


przeniesione z mychcemymiecdziecko.blox.pl

poniedziałek, 25 czerwca 2012

Jakoś nie poruszałam tego tematu wcześniej. Chyba bałam się, że ktoś mógłby oskarżyć mnie o niewystarczającą motywację i zbyt małe zdeterminowanie w walce o dziecko.
Problem dotyczy trądziku, pryszczy, wyprysków, zaskórników czy jak ktoś woli bardziej wprost SYFÓW. Przypadłość towarzyszy mi wiernie od 15 lat. Nie powiem – miewam kilkumiesięczne przerwy, ale sinusoidalny charakter tego zjawiska powoduje, że nawet podczas krótkich chwil „odpoczynku” drżę przed jego nawrotem. Myślę, że jak ktoś tego nie uświadczył na własnej skórze, nie może sobie nawet wyobrazić jak wygląda życie osoby dotkniętej taką niedoskonałością.
Wygląd biedronki przekłada się 1:1 na cały przebieg mojego życia. W okresach odpoczynku realizuję swoje plany i marzenia. W czasie „wysypu” – nie żyję. Serio. No bo jak inaczej określić funkcjonowanie na zasadzie: nigdzie nie wychodzę, nie odzywam się na służbowych spotkaniach, życie towarzyskie zostaje zawieszone do odwołania, nie jeżdżę na rowerze (bo słońce),  nie jem na mieście (nie wiadomo czy nic nie dosypali), chodzę w golfie w 30 stopniowym upale itd. itd.
Moja walka z tym problemem zaczęła się dawno temu i polegała na byciu piłeczką pingpongową pomiędzy tenisistami dwóch profesji: dermatologiem i endokrynologiem. Przypadek był o tyle beznadziejny, że jakiekolwiek standardowe metody i procedury postępowania do niego nie pasowały. A ponieważ jak nie wiadomo jak postąpić – postępuje się zgodnie z tymi standardowymi metodami i procedurami w nadziei, że przypadkowo zadziałają. Naiwność. Nawet jeśli następowała zmiana personalna któregoś z graczy – nie następowały żadne rewolucje. Nikt nie zadał sobie trudu bardziej dogłębnej analizy mojego case’u – bo po co. Lepiej szprycować kogoś DIANE-35, tetracyklinami  i przyglądać się jak blizn przybywa. 
Od kilku miesięcy cieszyłam się właśnie okresem odpoczynku od bolących natrętów na twarzy, plecach i ramionach. SŁYNNY DOKTOR szprycował mnie kilogramami hormonów, które utrzymywały mnie w genialnym stanie. Łudziłam się, że to może nie to i zostałam cudowanie uleczona, że już nie będzie nawrotu i że zacznę żyć jak człowiek. Wielokrotnie przeglądałam się w lusterku samochodowym i komentowałam przy NIEPŁODNYM: „Nawet nie wiesz jak ja doceniam, że mój problem się skończył”. Śmiał się ze mnie. Czasem nawet odpowiadał: „A jakie ty tam miałaś syfy? Czasem coś tam wyskoczyło. Jak każdemu”. Ta symulacja braku pamięci miała niby być pocieszeniem…
Przełom nastąpił po 3-cim transferze, kiedy to SŁYNNY DOKTOR zapodał mi podwójną dawkę luteiny (w stosunku do tego co zwykle przepisywał). Transfer się nie udał. Przestałam brać leki i mieszanina hormonów wybuchła pozostawiając na mojej buzi krajobraz jak po wybuchu bomby w Hiroszimie. Wyłam z powodu utraty zarodków. Wyłam z powodu wielkich bolących zaskórników na brodzie. Wyłam, bo miałam na nosie olbrzymiego czerwonego motyla. Wyłam, dlatego, że moje czoło pokrywała łączka ropnych biało zakończonych wyprysków. Życie nie miało sensu.
Mailowo zapytałam SŁYNNEGO o powód takiego stanu rzeczy. Bałam się, że odbierze to jako histerię przewrażliwionej na swoim punkcie migotki. Odpowiedź mnie zaskoczyła. Była dość naukowa, ale wyczuwałam wyraźną chęć pomocy.
Niestety SŁYNNY, podobnie jak wszyscy jego koledzy po fachu, zarzucił „standardową ścieżkę”. Winą obarczył niby wybujały testosteron i nakazał zrobić badania. Badania pokazały błąd tego toku rozumowania, ponieważ ów hormon ledwo się odbijał od dolnej granicy normy. Podczas wizyty wręcz z trumfem wyciągałam świstek z laboratorium. Triumf trwał zaledwie 5 sekund, ponieważ okazało się, że jestem niedouczona i nie zrobiłam „wolnej frakcji”, tylko wartość całkowitą. Nooo dobra. Niech mu będzie.
Syfy się już przyzwoicie goiły, a ja psychicznie stawałam na nogi. Musiałam. Kolejny transfer był tuż tuż. SŁYNNY nawet pamiętał o moim przewrażliwieniu na punkcie gładkiej cery i tym razem zdecydował mnie aż tak nie podkoksować.
Wszystko na nic. Transfer przepadł a ja znów musiałam odstawić leki. I co? I mięliśmy powtórkę z rozrywki. Tym razem nie odpuściłam tak łatwo. Haaa – nie będzie, że jestem niedouczona. Zakomunikowałam tylko SŁYNNEMU, że znów jestem biedronką i wybieram się do laboratorium celem wyjaśnienia sprawy. Poprosiłam o sugestie hormonów do zbadania. Długo nie musiałam czekać i zaraz z pomiędzy kolorowych exceli na firmowym komputerze wyłoniła się przeglądarka. O istnieniu niektórych z tych cudów nie miałam pojęcia.
O 15:01 wystrzeliłam od biurka jak koń wyścigowy, celem przepisania SŁYNNEJ listy na druczki prywatnej przychodni, w której moja korporacja łaskawie funduje mi ubezpieczanie. Odbiłam się od kilku gabinetów, żeby wreszcie trafić do takiego znachora, któremu w końcu wolno to zlecić. Oczywiście, po tym jak zobaczyłam, że gościowi o urodzie dezodorantu w kulce pobłyskuje łańcuszek z krzyżykiem z pomiędzy kołnierzyków, nie zdecydowałam się na powiedzenie prawdy i tylko prawdy. Zmyśliłam jakąś historykę o depresji z powodu trądziku. Typ wydawał się nawet uwierzyć, ale od niechcenia wymamrotał pytanie: „Lekarz prowadzący?”. „Eeeeee, eeee, eeee, ale ja nie chodzę u was do ginekologa”. „Lekarz prowadzący?” (i tu ton wykazywał już zniecierpliwienie). „Eeee, eeee, eee SŁYYYYNNY DOKTOR” (powiedziałam najciszej jak potrafiłam). Zero komentarza. Złapałam skierowanie w garść i sto razy podziękowałam. Już myślami byłam piętro niżej w laboratorium, kiedy DEZODORANT W KULCE powiedział: „Proszęęę bardzooo, i proszę pozdrowić SŁYNNEGO DOKTORA”. Wow. Ja tu plączę się w zeznaniach, a typ od razu się połapał o co chodzi. Hahaha.
W ciągu kolejnych kilku dni spływały wyniki badań. Już sama nie wiem co jest gorsze: upewnić się o chorobie (nawet najgorszej), czy przeżywać schizofrenię czując rozdźwięk pomiędzy tym jak się czuję, a tym co pokazują idealne cyferki.
W tym momencie cała krzyczałam. Co jest do cholery? Nie jestem w ciąży! Wyglądam jak 13-latka w apogeum okresu dojrzewania! Dlaczego te wyniki dowodzą mojego dobrego zdrowia!?
Oczywistym było, że trzeba szukać dalej. Niestety tylko dla mnie świat jest czarno-biały. SŁYNNY DOKTOR miał dość maili z rebusami z endokrynologicznych stężeń. Odpisał, że trądzik jest idiopatyczny i zaprasza do dermatologa. Popłakałam się z bezsilności. Chyba bym wolała szczerość w rodzaju: „…Droga Pani, czy życzy sobie Pani pięknego różowego dzidziusia, czy może wolałaby Pani karierę fotomodelki?...”.

Dla mnie to był koniec. I nie chodzi o to, że kolejny łapiduch nie ma na tyle kompetencji, żeby znaleźć źródło problemu –krost. To koniec, bo całkowicie straciłam zaufanie do SŁYNNEGO. Nie mam już w sobie nadziei i wiary w to, że to właśnie on znajdzie przyczynę mojej niepłodności. Tak jak mój trądzik przestał być dla niego interesującym case’m, tak moja niepłodność z pewnością tak samo go znudzi. Ciekawe co powie? Pewnie, że jest idiopatyczna. Ostatnio lubią używać tego słowa. Pytanie ile jeszcze wyciągnie z nas pieniędzy do czasu kiedy to usłyszę…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz