czwartek, 27 września 2012

Akcja TERMOS

Co robić?! Co robić?! Co robić?! SŁYNNY na urlopie a ja potrzebuję wstawiennictwa u POZNAŃSKIEGO INNOWACYJNEGO. Ktoś musi obejrzeć moje wyniki!

Trwa zawieszenie. Nienawidzę tego! Jak nie działam – umieram. Postanawiam wprosić się do POZNAŃSKIEGO na własną rękę. Na recepcji jak tylko słyszą, że jestem od SŁYNNEGO dostaję bardzo przyzwoity termin. Samej udaje mi się nawet z nim porozmawiać przez telefon. INNOWACYJNY uparcie twierdził, że jedynym lekiem jest szczepionka LIT, dlatego muszę się dowiedzieć czy TU w razie czego też robią takie cuda. Robią! Super! W oczekiwaniu na wizytę cały wolny czas poświęcam studiom medycznym. Jedna ze staraczek z bociana podsuwa mi trochę informacji na temat ulubionych „kierunków poszukiwań” POZNAŃSKIEGO. Tym razem jest to badanie zgodności tkankowej HLA. Beer poświęca temu cały rozdział. Jestem przygotowana i merytorycznie i finansowo. Jedziemy!

Dojażdżamy na miejsce sporo przed czasem i dzięki przychylności warunków atmosferycznych nie jesteśmy skazani na przesiadywanie w poczekalni wypełnionej smutnymi twarzami przyszłych rodziców i fotkami ich przyszłych brzydkich i sinych dzieci.

POZNAŃSKI jest typem w okolicach sześćdziesiątki. Komuś, kto słabo zna się na ludziach, mógłby wydać się gburowaty. Mi nie. Ot po prostu dość nieśmiały człowiek. Wizyta trwa ok. 20 minut, ale jest poukładana i mam poczucie dobrze wydanych pieniędzy. W jej trakcie dowiadujemy się, że kobieta w odróżnieniu od mężczyzny ma 2 obwody krwi. To, że sobie badamy cytokiny i całą masę innych cudów z krwi obwodowej, to tylko nadzieja, że w obwodzie macicznym jest to samo. A bywa, że nie jest to samo. Potwierdził zasadność zrobienia takiej ilości badań u INNOWACYJNEGO, ale wytłumaczył, że szczepionka jest kompletnie nie dla mnie i podyktowana korzyściami majątkowymi „organizatorów”. I to nie chodzi o to, że nie pomoże. Może i pomoże, ale z tych wyników, które mu pokazałam nie widać czy jest potrzebna czy nie. POZNAŃSKI świetnie wyjaśnia nam działanie tej LIT, ale już po wstępnym zagnieżdżeniu się zarodka i szybkim poronieniu czy ciąży biochemicznej. W naszym przypadku – występuje jakiś KILLER w roli głównej kilka godzin wcześniej.

Dostaję od POZNAŃSKIEGO stertę karteczek z logiem SŁYNNEJ KLINIKI i kolejnymi zleceniami badań. Te najważniejsze muszą być zrobione na miejscu. Oprócz sztampowych: pobrań krwi i oddawania nasienia jest coś jeszcze. Nie będzie łatwo. Od razu chrzczę akcję jako TERMOS. Mam dostarczyć próbkę śluzu owulacyjnego w cewniku do którego została pobrana, następnie zamrozić do -18st i przywieźć nierozmrożoną do Poznania do INSTYTUTU GENETYKI CZŁOWIEKA. Będą robić na niej badania immunologiczne. Brzmi egzotycznie i choć trochę mnie to bawi, już czuję jak zaczyna pulsować ta cześć mojego mózgu odpowiedzialna za logistykę.

Z ciekawych rzeczy, o których dowiadujemy się również u POZNAŃSKIEGO jest to, że wyniki NIEPŁODNEGO są na bank podmienione, a endometriozę mam sobie wybić ze łba na najbliższe parę lat. Nooo doooobra :).

Na początku trochę nieufnie spoglądam na te zlecenia badań i delikatnie pytam o ceny. Okazuje się że nie ma tragedii. Tu stówka, tam dwie stówki a jeszcze indziej pół stówki.

Podsumowując: POZNAŃSKI podejrzewa, że mam w śluzie przeciwciała przeciwplemnikowe, czego nie wykryło badanie krwi i zrobi nam test integralności DNA. Oprócz tego muszę się upewnić czy nie podgryzają mnie bardziej prozaiczne, być może rutynowo pominięte: cytomegalia i toksoplazmoza.

Ponieważ podejrzewam, że moja owulacja jest już blisko od razu po wyjściu od POZNAŃSKIEGO piszę maila do SŁYNNEGO z prośbą o wyznaczenie wizyty w trybie pilnym. Błyskawicznie dostaję odpowiedz, że mam przyjść następnego dnia rano. Targają mną jakieś złe przeczucia i boję się, że w tym cyklu nie uda mi się „zdobyć” cewnika ze śluzem. I tu sama obserwuję jak bardzo moja intuicja wariuje. Za dużo wrażeń. SŁYNNY uchwyca moment pęknięcia pęcherzyka na USG (hurra!) i wychodzę z gabinetu z cewnikiem wypełnionym dorodnym śluzem owulacyjnym :). Nie wiem dlaczego, ale uczucie, że mam udokumentowaną owulację, czyni mnie bardziej kobiecą. Idiotyzm ;).

środa, 19 września 2012

Trafiony - Zatopiony


Chciałoby się powiedzieć: było nas trzech, w każdym z nas inna krew, ale jeden przyświecał nam cel… No bo tak - byłyśmy trzy: Ja-NIEPŁODNA, WSPÓŁTOWARZYSZKA i ZAGRANICZNA. Ostatnie tygodnie stanowiłyśmy prawie-rodzinę, a już na pewno w pełni profesjonalną grupę wsparcia.

Kilka dni temu ZAGRANICZNA przyznaje się nam do przeczucia, że to jest TEN cykl. Tak naprawdę chyba wszystkie to czujemy. Formalnością jest już tylko wczorajszy mail potwierdzający DOBRĄ NOWINĘ. Lawina maili zwrotnych i smsów powoduje, że ta informacja na dobre do nas dociera. Z jednej strony panuje wielka euforia i podsycenie nadziei, że w końcu dla każdej z nas zaświeci słońce. Z drugiej zaś, mam poczucie straty. Serio – jakby ktoś umarł. Już nigdy nie będzie tak samo – ZAGRANICZNA stanowiła niezbędny filar naszej magicznej więzi. Jak my sobie we dwie poradzimy!?

Jakby na to nie patrzeć – wiadomość o ciąży ZAGRANICZNEJ jest najwspanialszą informacją w tym tygodniu i nie pamiętam, żebym się kiedykolwiek tak cieszyła z tego typu NEWSa!

niedziela, 16 września 2012

Wycieczka do Łodzi - odsłona nr 2



Wycieczka do Łodzi determinuje cały tydzień. Jestem jak bomba zegarowa. Wizyta jest na godzinę 18:30, więc zgodnie decydujemy,  że nie warto brać urlopu. Trzeba wyjść z pracy wczesnym popołudniem i powinniśmy się wyrobić. Napięcie dodatkowo wzmaga fakt,  że w dniu wyjazdu jestem w 5-tym dniu cyklu. Obawiam, że INNOWACYJNY zamierza mnie dodatkowo zbadać, a (jak wiemy) większość ginekologów udaje, że nie da się tego zrobić nawet pod koniec miesiączki.

Wychodzimy z pracy zgodnie z planem i pędzimy przez Polskę na złamanie karku. Już przy wyjeździe z miasta wpadamy w korek. Serce wali mi jak młot. OK – tylko wygląda groźnie, ale jakoś idzie. Znów paręnaście kilometrów gonitwy i kolejny korek. Nie spuszczam oczu z zegarka. Wreszcie dojeżdżamy. Przez kilka ostatnich kilometrów dodatkowo zaczynam stresować się tym, że w pseudo-rejestracji znów spotkam TAMTĄ panią recepcjonistko-pielęgniarko-położno-kasjerkę. Z trudem udaje mi się uspokoić.
Wchodzimy do budynku i następuje wielkie UFFF. Inna baba! Hurra. Jest jeszcze prawie godzina do wizyty, a tam zupełnie pusto. Jeszcze wtedy nie wiem, że powinnam się z tego bardzo cieszyć, i postanawiam kolejny raz tego dnia się umyć (prześladuje mnie wizja badania). Po wyjściu z toalety NIEPŁODNY ma już w rękach grube pliki karteczek z wynikami badań. Łaaał. W życiu się nie spodziewałam, że dadzą je nam jeszcze przed wejściem do gabinetu. Sądziłam, że celowo INNOWACYJNY trzyma je przy sobie, żeby za sam odbiór móc mieć możliwość skasowania. Chyba jeszcze na to nie wpadł. Siadamy przy samych drzwiach gabinetu i szybko tasujemy kartki, ciekawi która z nich jest powodem naszego nieszczęścia. Oprócz kilku nieprawidłowych wartości interleukin nie zdążam nic wyłapać, ponieważ INNOWACYJNY wciąga nas do środka. Rekwiruje dokumentację i każe się zamknąć. Siedzę na przeciwko i wszytko mam do góry nogami. Nie przeszkadza mi to jednak na bieżąco równolegle śledzić cyferek przepisywanych do naszej „karty”.

U NIEPŁODNEGO wszytko jest OK. Mam oczy jak 5zł. Po teratozoospermii i aglutynacji nie ma nawet śladu. 40% plemników ma prawidłową budowę (wcześniej 1%)! Czy w ciągu kilku miesięcy mogło się to aż tak pozmieniać?! Nie wierzę...

No! Teraz JA. INNOWACYJNY coś pomrukuje, że niby już wszystko jasne. Odkrył wielką tajemnicę naszej niepłodności. Oczywiście w całej swojej naiwności próbuję zadawać pytania. Dowiaduję się tylko, że nie ma czasu na pytania i on widzi metodę poprawy wyników: LIT (Lymphocyte Immunization Therapy). Od razu w ruch idą kolejne małe karteczki gdzie dostajemy sztywno rozpisane daty szczepień i weryfikacji ich działania. NIEPŁODNY stara się chociaż przemycić pytanie o skutki uboczne tej metody. Udaje mu się nawet uzyskać krótką odpowiedź: „Można umrzeć” plus kretyński uśmiech.

INNOWACYJNY daje do zrozumienia, że TIME IS UP i nawet lekko unosi się z krzesła. Nie daję za wygraną i nie ruszam się z miejsca. Jakby nigdy nic pytam: „Czy z tych wyników widać, że nie mogę naturalnie zajść w ciążę?”. Hmm, chyba wygrałam, bo typ posadził z powrotem swoje 4 litery i jeszcze raz luka na karteczki. Odpowiedź brzmi zdecydowanie nie. Przez sekundę cieszę się z tego faktu. Sekunda mija i spada lawina. INNOWACYJNY twierdzi, że jest święcie przekonany, że mam endometrozę i że naturalnie zajdę w ciążę bez problemu, ale po laparoskopii. Nie byłoby w tym nic niepokojącego, gdyby nie fakt, że tą laroskopię musi zrobić właśnie on. Nie zdążam nawet poukładać sobie w głowie tych informacji kiedy ląduje przede mną skierowanie do szpitala.
Oooo nie! Gościu! Naciągniesz mnie na wszystko: na wizytę za 300zł, na badania za 6 tysięcy (a niesiesz je do budynku obok i za to nakładasz na nas marżę), na szczepionki za kolejne kilka tysięcy – ale na robioną własnoręcznie laparoskopię: NIGDY!
Założę się, że ten facet od lat nie badał pacjentki! Jego fotel ginekologiczny jest pokryty centymetrową warstwą kurzu! Ta laparoskopia to pewna śmierć bez jakichkolwiek konsekwencji dla tego rzeźnika! NO WAY – nie jego będę ofiarą!

Zbieram się w sobie i mówię wprost, że mam swojego lekarza, któremu ufam jak ojcu i to on potwierdzi albo zaprzeczy istnieniu endometrozy, a ja przywiozę do Łodzi wynik badania. To okazuje się być gwoździem do trumny. INNOWACYJNY wyśmiewa ten pomysł i oświadcza, że w tej sytuacji zajmie się tylko "wyprostowaniem" moich wyników immunologicznych i po szczepionkach nie chce mnie więcej oglądać. Potem już tylko zdecydowanie otwiera nam drzwi i wywala na wewnątrz.

Jesteśmy tak wyczerpani psychicznie, że nie mamy siły rozmawiać. Z resztą, co tu komentować. Podchodzimy jeszcze tylko do rejestracji, żeby pani recepcjonistko-pielęgniarko-położno-kasjerka przepisała terminy z naszych małych karteczek na swoje. Jest czarno od ludzi. Teraz doceniam fakt, że nie musimy wśród nich spędzić już ani minuty. Teoretycznie w przyszłym tygodniu mamy stawić się na pierwsze szczepienie...

W drodze powrotnej piszę tylko maila z komórki do moich kochanych WSPÓŁTOWARZYSZEK, że już po i że teoretycznie coś nam tam wyszło. Przeglądam wyniki i widzę, że rzeczywiście stosunki agresywnych cytokin do pacyfostów są za wysokie. Z tego, co się wyedukowałam przez ostatni miesiąc, potrafię to w miarę dobrze zinterpretować, jednak jest tam coś jeszcze. Widzę kilka pozytywnych wyników w przeciwciałach: przeciwłożyskowych i przeciw tyreoglobulinie oraz mutację genu A1298C dla homocysteiny. Mam przy sobie książkę ZAGRANICZNEJ, ale w aucie jest ciemno i nie da się czytać. Odpuszczam. W środku nocy jesteśmy w domu. Nawet nie mamy siły się umyć i padamy na łóżko.

Następnego dnia z samego rana (zgodnie z planem) piszę maila do SŁYNNEGO. Sugeruję, że mógłby mi pomóc w kontakcie z innym lekarzem z poznańskiego oddziału SŁYNNEJ KLINIKI i proszę o ustosunkowanie się do teorii o endometriozie. Załączam piękną excelową tabelkę gromadzącą przepisane z miliona karteczek wyniki badań. W napięciu czekam na odpowiedź. Jeeest! O nie! OUT OF OFFICE!

Jestem przybita. Nie wiem co robić. Jechać z powrotem do Łodzi? Na bocianie znajduję wątek o podwyższonych przeciwciałach APA, które są przeciwwskazaniem do szczepień limfocytami.  Że niby co? W moim przypadku by nie były, że z taką łatwością zostały nam zalecone? Niiiic już nie wiem :(. Z pomocą przychodzi ZAGRANICZNA. Mailujemy przez cały dzień, z krótkimi przerwami na pracę ;). Ona to potrafi otrzeźwić mnie w jedną krótką chwilę. Skutecznie utwierdza mnie w przekonaniu, że decyzja o szybkim powrocie do INNOWACYJNEGO jest głupia. Od początku tak czuję, ale… to ciśnienie. Ona ma rację! Muszę jeszcze z kimś skonsultować wyniki badań. W przyszłym tygodniu spróbuję umówić się do Poznania. ZAGRANICZNA znalazła, że ten poznański też szczepi – co ja bym bez niej zrobiła :).

P.S. NIEPŁODNY, który też czasem czyta mojego bloga ;), twierdzi, że bywa zbyt naukowy. W tym poście starałam się unikać specjalistycznej nomenklatury i szczegółowej analizy wyników badań, więc jeśli ktoś jest zainteresowany takimi informacjami - udostępnię na życzenie.

wtorek, 11 września 2012

Znów jakieś ruchy w interesie


Wyjazd do Łodzi zbliża się wielkimi krokami. Wydawało się, że od werdyktu INNOWACYJNEGO dzielą nas lata świetlne. Czas tak pędzi. Z jednej strony to dobrze, że te najgorsze chwile mojego życia oglądam na przewijaniu, z drugiej -panicznie boję się szybkiego dobicia do tzw. wieku średniego, kiedy to będzie można całkiem zapomnieć o macierzyństwie. Wyobrażałam sobie, że do czasu kolejnej wizyty w Łodzi będę ekspertem ds. immunologii, tymczasem nawet po przebrnięciu przez książkę ZAGRANICZNEJ, plus całej masy artykułów i edukacyjnych filmików, które udało mi się znaleźć i na które starczyło mi siły i czasu – czuję się jeszcze głupsza niż wcześniej. Tak – każde miało inny poziom ogólności, a uproszczenie w jednym źródle z uproszczeniem w drugim źródle daje w efekcie mnóstwo sprzeczności. Z resztą już przestałam wierzyć, że moja wiedza może mi w jakikolwiek sposób pomóc. Pewnie jest zupełnie przeciwnie. Tylko się sfrustruję, a (jak już wiadomo na pewno) wpłynie to negatywnie na moje baby frendly body. Jeszcze tylko doczytam jeden rozdział i obejrzę filmik o T Helper Cells i daję spokój :).

W tzw. międzyczasie robię research odnośnie innowacyjnego i całego „półświatka” z tej branży. Wyniki pokazują jednogłośnie, że typ jest specyficzny i cholernie łasy na pieniądze. Większości zaleca LIT (Lymphocyte Immunization Therapy), czyli szczepienie  NIEPŁODNEJ limfocytami NIEPŁODNEGO. Staram się za bardzo nie sugerować, tym co ludziska wypisują, ale nie potrafię. Zaczynam się tym bardzo stresować. W jednym z postów na POPULARNYM FORUM ktoś wspomina o konkurencji, mieszczącej się praktycznie obok pseudo-przychodni INNOWACYJNEGO. Ten trop nie daje mi spokoju. Rzeczywiście! Facet ma super opinie. Hmm, jest internistą… Też robi szczepionki. Dzwonię. Miła pani na recepcji okazuje się być cholernie nielojalna wobec swojego chlebodawcy. Uparcie namawia na kontynuację terapii u INNOWACYJNEGO i ledwo ją przekonuję do znalezienia mi terminu do ich własnej przychodni. Dziwna jakaś! Termin jest bardzo odległy…

Kolejnym tropem jest inny profesor ginekolog-immunolog, o równie nieposzlakowanej opinii. Kolejny Łodziak. Podają dwa numery na telefony komórkowe. Zamęczam je cały dzień, aż wreszcie w jednym z nich odpowiada starszy męski głos. Nie przedstawia się, więc dopytuję, czy to przychodnia i że chciałam się umówić do TEGO A TEGO profesora ginekologa-immunologa. Po chwili ciszy okazuje się, że ja właśnie rozmawiam z TYM A TYM profesorem ginekologiem-immunologiem. Łał! No dobra – łapię byka z rogi, bo widzę, że facet jest chętny do pogadania. W dużym skrócie i bardzo dyplomatycznie opowiadam o niechęci do INNOWACYJNEGO. Typ nie bardzo daje za wygraną i dopytuje się o wcześniejszy przebieg leczenia. Nie mogę uwierzyć, że przez telefon opowiadam mu o szczegółach kolejnych nieudanych IVF i wynikach badań hormonalnych. Typ słucha z uwagą, bo dopytuje o brakujące szczególiki. W końcu mówi, że wie co będzie w moich wynikach badań immunologicznych i że na bank będę potrzebować szczepionki. Te badania to tylko formalność, ale bez nich nikt by nie ryzykował tak rewolucyjnego leczenia. Na sam koniec okazuje się, że typ zna INNOWACYJNEGO. Mało tego: był opiekunem jego doktoratu i habilitacji. Przyznaje wprost: „To był mój najlepszy doktorant i jeśli Pani chce żeby się udało, to niech Pani do niego wraca, bo nikogo lepszego w tym kraju Pani nie znajdzie”. Przy samym pożegnaniu przyznaje, że nie pochwala jego soft skillów, ale liczy się efekt a nie głaskanie pacjentek po głowie podczas wizyt. Nie wierzę własnym uszom!

No dobra – nie ma innego wyjścia jak jeszcze jedno podejście. Plan jest taki: odbieramy wyniki, idziemy na wizytę, umawiamy się na szczepionkę (którą już teraz widzę, że na 100% nam zaleci), a w międzyczasie robię raport z postępów leczenia i wysyłam komplet wyników do SŁYNNEGO DOKTORA. Od ZAGRANICZNEJ wiem, że w poznańskim oddziale SŁYNNEJ KLINIKI jest jeszcze jeden lekarz, który mógłby się wypowiedzieć…


czwartek, 6 września 2012

Nie ma chwili spokoju


Zaliczam mały kryzys. Koleżanka z pracy dość brutalnie informuje mnie o swojej ciąży. Brutalność tkwi w groteskowej konwencji całego zdarzenia. Oprócz faktu o którymś tam tygodniu jej odmiennego stanu, dowiaduję się o samych minusach jej położenia. Żenujące argumenty w stylu nie mieszczenie się w ulubione dżinsy i chroniczne zmęczenie, które objawia się niemożnością ugotowania sobie obiadu doprowadzają mnie do łez i wymiotów. Niestety ona jest tego świadkiem. Udaje, że nie widzi. Tego samego dnia ma jeszcze kilka podejść celem „zakumplowania się”. Ja tę chęć „zakumplowania” utożsamiam wyłącznie z wymierzonym we mnie ciosem mającym doprowadzić mnie do próby samobójczej. Muszę jej przyznać –dobrze jej idzie.

Dlaczego te wszystkie ciężarówy są takie nachalne? Dlaczego z takimi hitami dnia nie idą do innych ciężarówek, albo dzieciatych? Dlaczego pouczają? Dlaczego przypominają mi o zegarze biologicznym? Dlaczego sądzą, że to właśnie one namówią mnie do macierzyństwa? Dlaczego one w ogóle sądzą, że mam do tego awersję? I jakim prawem każą się dotykać do tych swoich okrągłych brzuchów?

Chwilę po całym zajściu instynkt samozachowawczy wlecze mnie do korporacyjnego biurka. Jednym tchem piszę maila do WSPÓŁTOWARZYSZKI i ZAGRANICZNEJ. Z każdym kolejnym zdaniem czuję jak napięcie spada. Po kilku minutach jestem zupełnie spokojna. Co prawda wymagałam jeszcze poprawek kosmetycznych, ale to już jest pikuś. Sam fakt, że ktoś to przeczyta i zrozumie powoduje, że odzyskuję równowagę. Nawet nie oczekuję odpowiedzi. No bo co tu odpisać? Przecież sprawa nie wymaga absolutnie żadnych komentarzy. Szybko jednak dostaję maile zwrotne, które leją miód nam moje serce. Na MOJE DZIEWCZYNY zawsze można liczyć. Nawet bardziej niż na NIEPŁODNEGO, który po odsłuchaniu relacji z pola bitwy określa mnie mianem równym przewrażliwionej neurotyczce, natomiast GRUBĄ zaczyna tłumaczyć. Nooo nie! To z powrotem doprowadza mnie do szału i w środku parku urządzam mu awanturę. Jakimś cudem udaje mu się mnie uspokoić, choć do końca nie słyszę tego, czego potrzebuję najbardziej -słów: „Rozumiem Cię!”…

Paradoksalnie jednak po NIEPŁODNYM ostatnie wydarzenia nie spływają jak po kaczce. W ciągu dnia triumfalnie informuje mnie na komunikatorze, że wtajemniczył w NASZE PROBLEMY swojego szefa –dobrego kolegę. Mam oczy jak 5 złotych. Pisze, bo nie może doczekać do 15:00, żeby powiedzieć mi o tym na żywo. Nawet specjalnie nie wypytuję co dokładnie mu powiedział. Z niecierpliwością czytam szeptem kolejne wyskakujące linijki. Szef –dobry kolega już wie o walce, o In-vitro i o moich schizach. Nie czuję się z tym jakoś super-komfortowo. Jednak widzę, że dla niego to jak kamień z serca. Na żywo mówi mi już tylko, że po tym wszytkim czuje wielką ulgę. No dobra – coraz łatwiej się godzę z tym, że ludzie za plecami będą o mnie gadać. Skoro mu to pomogło…

wtorek, 4 września 2012

Syfy - raport z działalności retinoidów


Trochę zaniedbałam tych, którzy śledzą wątek zaskórnikowo-pryszczowo-łojotokowy. Już śpieszę z raportowaniem postępów. Tak jak już wcześniej pisałam – trwa kuracja retinoidem 3-ciej generacji w najsilniejszym dostępnym stężeniu. Nie jest łatwo. Rzeczywiście od pierwszego zastosowania nie pojawił się żaden nowy wyprysk i to jest wielką ulgą i chwilą odpoczynku od tego największego nasilenia nerwicy. Tylko to jest trochę jak z tą lampą i dżinem. Wydaje się nam, że jak spełni się nasze marzenie to osiągniemy pełnię szczęścia. Potem jednak okazuje się, że to czego chcięlismy już nie wystarcza… I teraz chcemy doprecyzowywać to nasze marzenie, ale się nie da :(. Zniknęły syfy, ale nie mam gładziutkiej zdrowej buźki. Oooj do określenia „zdrowy” to sporo jej brakuje. Retinoid podleczył stan zapalny, ale nie zlikwidował łojotoku. Efekt po ponadtygodniowym leczeniu jest taki: zaczerwienienie, „wysoki połysk” i hektolitry tłuszczu na firmowych ręcznikach papierowych. Aaaa no i bym zapomniała o tym zupełnie nieoczekiwanym skutku ubocznym: wiórkach kokosowych :). Tak – moją twarz pokrywają takie właśnie miliony półprzezroczystych, suchych, malutkich skórek. Nawet mnie to na początku bawiło. Potem jednak zauważyłam, że ludzie mi się przyglądają i chyba myślą, że mam łuszczycę. Jak ktoś robił kiedyś kokosanki, może jeszcze mieć teorię, że pomyliłam buźkę z ciastkiem i po zanurzeniu w sosie wsadziłam ją do wiórek :D. Dooobra – nie narzekam. Chciałam się pozbyć syfów – pozbyłam się. Oczywiście nie jestem na tyle naiwna, żeby myśleć, że pozbyłam się tego dożywotnio. Jak odstawię retinoid – wszystko wróci z nawiązką.

poniedziałek, 3 września 2012

Coś drgnęło

Nie mogę uwierzyć jak bardzo się zmieniam. Najzabawniejsze, że przyglądam się sobie jakby z boku i się nie poznaję. Kilka miesięcy temu miałam misję: strzec tajemnicy naszej NIEPŁODNOŚCI. Teraz coś we mnie „puściło” i zaczynam o tym mówić. Nooo może nie jest to jakieś swobodne gadanie z byle kim. No właśnie -z kim! Z taką łatwością na przykład, podzieliłam się smutnym faktem utraty 4 ciąż z… kolegą z roboty. Tak! Z facetem. No dobra – z facetem/dobrym kolegą z roboty. Nie powiedziałam tego z uśmiechem i triumfem, że niby już teraz jestem pogodzona i wszystko jest OK. Wręcz przeciwnie – dałam do zrozumienia że wydarzyła się tragedia i muszę z tym żyć. Nie wiem czego się wcześniej spodziewałam. Osądów? Może. W każdym razie tu nie zostałam osądzona. On był zaskoczony, ale chyba nie tak bardzo jak się spodziewałam.



Albo jeszcze jeden przykład. Dziś odezwał się do mnie drogą mailową znajomy Amerykanin mieszkający od dawna w Polsce. Nie mogłam się nadziwić jak bardzo CI LUDZIE inaczej patrzą na świat i codzienność. Gość z podnieceniem opowiada o ostatnich wakacjach, zmianach w pracy i o tym, że u nich (niego+jego żony) nic nowego się nie dzieje. No rzeczywiście ma facet powód do radości! Ludzie! Każdy z moich znajomych Polaków, Niemców i kilku jeszcze innych narodowości opisałby te same wydarzenia w zupełnie inny sposób. Założę się, że wakacje byłyby fajne, ale drogie. Albo wakacje były fajne, ale ten hotel. Z resztą wszystko: pogoda, tubylcy, zimna woda + 100 innych powodów do narzekań. O robocie każdy dziś mówi, że za dużo obowiązków i że musi się użerać z kretynami (ale kto dziś jest normalny?!). No że już o codzienności nie wspomnę – generalnie jak jest bez zmian, znaczy że nuuuuda! Oczywiście odpisałam na maila. I to nie słodko-pierdząco. Napisałam o tym, że kocham to jego amykańskie podjaranie zwykłymi rzeczami. W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że ja nie mam o czym napisać. On chce wiedzieć co u nas. U nas nie było wakacji od 2 lat. U nas jest PROBLEM, którego rozwiązywanie zajmuje mi większość czasu i wolnych środków finansowych. W jednej chwili zdecydowałam, że w dużym skrócie przedstawię sytuację naszej NIEPŁODNOŚCI. Niepłodnego wrzuciłam do ukrytej kopii. Ciekawe kto będzie bardziej zaskoczony :). Jak na razie ja nie mogę wyjść z podziwu nad samą sobą.

Syfy


przeniesione z mychcemymiecdziecko.blox.pl

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

No cóż. Znów trochę nie na temat. Przepraszam tych wszystkich, którzy spodziewają się przeczytać o kolejnych stopniach schodów do macierzyństwa. Nie ma kolejnych stopni. Nawet nie wiem czy te schody jeszcze istnieją. Totalnie wystopowuję. Kilka dni wcześniej pożyczam od ZAGRANICZNEJ słynną książkę A.E.Beer’a, która tłumaczy zawiłości przyczyn immunolocznego pochodzenia niepłodności. Tworzę nawet angielsko-polski słowniczek terminów medycznych, żeby 10 razy nie sprawdzać pojęć typu reumatoidalne zapalenie stawów, stan przedrzucawkowy, grasica czy kosmówka. Czytam sobie dla przyjemności. Serio. Bardzo mnie to relaksuje. Czasem czegoś nie rozumiem i doczytuję w polskiej wikpedii. Nie chodzi o to, że temat jest mega-przyjemny. Nie, jest wręcz przeciwnie! Chodzi o to, żeby się czymś zająć. I to nie dlatego, że cały czas myślę o tym, że INNE tuż pod moimi oknami pchają kolorowe wózki (bynajmniej nie przestały ich pchać, wręcz przeciwnie – mnożą się na potęgę). Powód celowego odwracania uwagi jest inny: czerwona pryszczata twarz, która powoduje, że czuję się jak PODCZŁOWIEK. Zaczynam się już podejrzewać o nerwicę na tym punkcie. Totalna paranoja. W kółko tylko myślę: tu mnie zaswędziało, pewnie wyłazi coś koło tego co już się prawie zagoiło. A nie – jak ruszam żuchwą to boli z drugiej strony – idzie jakieś coś na brodzie. Co godzina wychodzę w pracy do toalety tylko po to, by skontrolować stan twarzy. Odciskam hektolitry tłuszczu na zielonych papierowych ręcznikach. Skąd ja mam w sobie tyle łoju?!? Z dnia na dzień jest coraz gorzej. Nienawidzę weekendów, kiedy to nie mogę wyjść z domu poszwendać się po centrum handlowym czy wypić kawę w Starbucks’ie, bo wszędzie są lustra albo gapiący się ludzie. Odmawiam kolejnej imprezy towarzyskiej. Jak cierpieć - to porządnie! A czemu by tak nie ukarać się jeszcze dodatkowo za ten cholery stan. Po chwilowym poprawieniu się sytuacji po eksperymentach z retinaldehydem bez recepty następuje całkowite załamanie. Do łojotoku dochodzi mega-zaczerwienienie. Co chwila rodzi się kolejny zaskórnik. Do rachuby nie wliczam już takich małych białych wypryszczów, które dotknięte ręcznikiem same zamieniają się już tylko w czerwoną plamkę. Zakładam tabelę w której zapisuję jakiego kosmetyku użyłam i co nietypowego zjadłam. Muszę znaleźć tą cholerną zależność. Nie znajduję. Dziś w całkowitej desperacji posuwam się do absolutnej granicy. Nie mogąc doczekać się wizyty u dermatologa przekopuję sieć w poszukiwaniu informacji na temat dostępnych radykalnych środków do walki z tym gównem i perfidnie okłamuję znajomego internistę o rzekomym zgubieniu jednego z najsilniejszych retinoidów na rynku. Wyjaśniam, że zaczęłam to właśnie stosować i tubka rozpłynęła się powietrzu. Internista chętnie służy pomocą i daje „kolejną receptę”. Nawet chwilę rozmawiamy o mojej czerwonej i opuchniętej od syfów twarzy i dostaję poradę na temat skuteczności hardkorowych retinoidów do łykania. Hmmm, gdybyś ty gościu wiedział jak chętnie zgodzę się na taką kurację następnego dnia po urodzeniu dzieciątka! O niczym innym nie marzę dziś tak bardzo, jak o pozbyciu się tej zarazy. Chcę żyć NORMALNIE! Nienawidzę tego ściśniętego żołądka, gdy zaraz po obudzeniu następuje chwila otrzeźwienia: „Oooo nie, to ja, to moja twarz, to może życie, coś piecze i boli na brodzie i nosie, czy ja w ogóle muszę istnieć!”. Pierwsze co robię to idę do łazienki dopełnić formalności i się rozryczeć. Kolejne wypryski zrujnują kolejny tydzień i tak już zrujnowanego życia. Dlaczego nie trafił mi się zez, łupież czy odstające uszy? Dlaczego muszę się męczyć z czymś, czego nie da się ukryć. Wiem wiem – są sposoby. Nie zamierzam z nich korzystać. Te sposoby to maskarada, która wygląda dobrze tylko przez godzinę po tym jak godzinę się ją nakłada. Potem wygląda się jak emerytowany clown umazany spływającym zewsząd tłustym sosem curry. Obrzydliwość! Z dwojga złego wybieram poparzoną ociekającą tłuszczem gębę usianą łączką białych wyprysków. Ile to jeszcze potrwa?! Eksperyment z retinoidem 3-ciej generacji trwa od 30 minut. Nadzieja umiera ostatnia…

List tygodnia


przeniesione z mychcemymiecdziecko.blox.pl

czwartek, 16 sierpnia 2012


Wysokie Obcasy NR 31; sobota 4 sierpnia 2012. Nie potrzeba tu żadnego komentarza - sama nigdy bym lepiej tego nie napisała.






Konsultacja u KONKURENCJI



przeniesione z mychcemymiecdziecko.blox.pl

środa, 08 sierpnia 2012

Dół z ostatniego wpisu trwa krótko. Jak to u mnie. Sięgam dna, ale nawet czubkiem małego paluszka u stopy potrafię się odbić. Szkoda, że w trakcie trwania tego bólu nie potrafię przypomnieć sobie jaka jestem silna… Tym razem triggerem do „podskoku” jest mail ZAGRANICZNEJ WSPÓŁTOWARZYSZKI NIEDOLI. O niej jeszcze nie było tu ani słowa. Ta ZAGRANICZNA jest koleżanką mojej WSPÓŁTOWARZYSZKI NIEDOLI. Nigdy jej nie poznałam. Wiemy o sobie tylko tyle, że chociaż nasze problemy z płodnością mają inne przyczyny, to wykazujemy dość podobne mechanizmy działania. Bardzo wnikamy w to, co się z nami w tych wszystkich klinikach wyrabia i sporo wolnego czasu wykorzystujemy na własne poszukiwania. Nie odrzuca nas nawet olbrzymia złożoność pewnych aspektów ludzkiej płodności i tematów z tym powiązanych. Nie mamy barier językowych przy czytaniu angielskojęzycznej literatury, więc czytamy, czytamy i jeszcze raz czytamy.
W swoim mailu ZAGRANICZNA w bardzo dokładny sposób opisuje swoją walkę o malucha. W jej przypadku trop wyraźnie urywa się w punkcie: immunologia. Czytam tego maila dziesiątki razy. Wszystko zaczyna układać się w mojej pryszczatej głowie. Zaczynam widzieć zasadność tego, o czym wspomniał SŁYNNY. Pamiętam, że podkreślał kilkakrotnie, że immunologia jest raczkującą dziedziną w naszym pięknym kraju i że lekarze będą do tego nastawieni z rezerwą. Ostrzegał przed kosztami.
Mail ZAGRANICZNEJ wykopuje mnie spod zalanego łzami koca. Odszukuję INNOWACYJNEGO PROFESORA i wydzwaniam do jego łódzkiej przychodni nawet po 50 razy dziennie. Na zmianę słyszę sygnał wolny i zajęty. Zaczynam analizować swoje nastroje i stwierdzam, że moje wkurzenie jest znacznie przyjemniejszym uczuciem, niż płaczący smutek. Oba są negatywne, ale to pierwsze wiąże się z aktywnością – a to tygrysy lubią najbardziej.
Wbrew temu co mówił SŁYNNY o kilkumiesięcznych kolejkach, po 3 dniach telefonicznej nawalanki udaje mi się umówić na wizytę w ten sam dzień, w którym jadę na konsultację do Warszawy. Nie mogę uwierzyć w swojego farta! Jeszcze kilka dni i znów będę mieć nadzieję! Już sama tego świadomość mnie uskrzydla.
WYCIECZKA DO STOLYCY
KONKURENCYJNA od SŁYNNEJ KLINIKI jest nieporównywalnie większa. Wygląda jak szwajcarski szpital. Jest szklano, metalicznie i… pięknie! Obsługa przechodzi najśmielsze pojęcie. Pani z recepcji wręcz oprowadza nas po całym piętrze. Pokazuje gabinety i przez cały czas się bardzo szczerze uśmiecha. Przed wizytą zostaję skierowana do gabinetu zabiegowego calem zwarzenia i zmierzenia ciśnienia. Wprost nie mogę w to uwierzyć. To już nie pielęgniarka, położna, kasjerka i recepcjonistka w jednej osobie. Na tej przestrzeni da się swobodnie rozmawiać. Pary nie unikają swojego wzroku. Odległości między gabinetami dają komfortowe uczucie anonimowości. Punkt 9:00 wychodzi po nas KONKURENCYJNA PANI DOKTOR. Na fotce wyglądała nieco młodziej. W rzeczywistości ma ok.. 40 lat i jest bardzo atrakcyjna. Już na początku w jej głosie wyczuwamy wschodni akcent. Imię i nazwisko ma niewątpliwie polskie. Wizyta przebiega wzorowo. Konkurencyjna słucha z zainteresowaniem całego naszego dramatu dopytując o wybrane szczegóły. Wszystkie jej pytania są powalająco celne. Praktycznie nie musi mi nic tłumaczyć. Momentalnie zwraca mi uwagę na pewne pozornie drobne i nieistotne szczegóły, które mogły doprowadzić do naszego stanu rzeczy. Przykładem jest wypalanka, którą zrobiono mi kilka lat temu. To ona z dużym prawdopodobieństwem może zmienić śluz szyjkowy na wrogi plemnikom. Zaskoczeniem było również stwierdzenie, że teraz nikt już nie robi testów PCT. KONKURENCYJNA miała w swojej karierze mnóstwo pacjentek, które w cyklu, w którym miały negatywny wyniki zachodziły w ciąże. Hmmm. A ja wbiłam sobie po tym do łba, że u mnie naturalna ciąża to marzenie ściętej głowy. Szkoda – przez rok żyłam w fałszywej świadomości.
Aaa i jeszcze jedno (dla mnie ostatnio chyba najistotniejsze): powodem trądziku jest „przedawkowanie” duetu luteina + duphaston. Okazuje się, że oni już tego nie przepisują. Jest inny lek, ale dostępny tylko poza Polską, który nie daje takich oszpecających skutków ubocznych.
Generalnie KONKURENCYJNA chwali przebieg naszego leczenia. Nawet specjalnie nie naciska na zmianę kliniki. Tłumaczy, że bardzo często zmiana kliniki przynosi pozytywne skutki. Chodzi o psychikę. A skoro już o psychice - pada jeszcze jedno pytanie o… AKUPUNKTURĘ. Nieee no tego się nie spodziewałam. Przyznajemy się do terapii u WooDoo specjalisty i dostajemy kolejną pochwałę do kolekcji.
Przed samym wyjściem opowiadamy jeszcze o nadziejach wiązanych z INNOWACYJNYM PROFESOREM. KONKURENCYJNA podobnie jak SŁYNNY ma do tego dystans. Przyznaje szczerze, że jej pacjentki doświadczają zarówno pozytywnych i negatywnych efektów jego terapii. Podsumowuje, że skoro jesteśmy zdecydowani na dodatkowe koszty to bardzo szczerze życzy nam powodzenia.
Po 1.5h wychodzimy z budynku. Dawno już nie miałam uczucia tak sensownie wydanych 150zł. Oboje doskonale wiemy, że nigdy nie zdecydujemy się u nich na kolejne In-vitro. Jednak poczucie, że pieniądze do tej pory wydane na SŁYNNEGO, są częścią zwyczajnie dobrze prowadzonej diagnostyki, jest bezcenne.
PĘDEM DO ŁODZI
W 40-stopniowym upale próbujemy zdążyć do Łodzi na 12:30. Nie jest łatwo. Jesteśmy głodni i musimy zatankować. W połowie drogi już wiemy, że nie da się nadrobić opóźnienia. Dzwonię z pytaniem, czy w ogóle jeszcze jest sens tak gnać. Mamy jechać. Nooo dobra. Punkt 13:00 podjeżdżamy pod przychodnię. Nie mogę uwierzyć, że tak może wyglądać miejsce pracy INNOWACYJNEGO. Gabinet to zaadaptowane w tym celu mieszkanie na parterze. Wchodzi się balkonem. Recepcja -„PeeReLu wróć”. Ufff, przynajmniej mają klimę. Jest szansa, że odparują mokre plamy z naszych koszulek. Od początku poraża mnie organizacja i bajzel panujący na biurku dwóch pań (jak się później okaże) recepcjonistko-pielęgniarko-położno-kasjerek w średnim wieku. Ich wygląd też pozostawia wiele do życzenia. Wszyscy jesteśmy przyzwyczajeni do pracownic ZUSu w różowych bluzkach na ramiączkach w dzienno-wieczorowych makijażach – ale w przychodni to rażący nieprofesjonalizm. Bluzka okazuje się jednak małym pikusiem. Panie mają jedno krzesło, więc kiedy jedna je zajmuje, druga siedzi tyłkiem na biurku. Ich praca polega na przepisywaniu różnych rzeczy z małych karteczek na większe, potem jeszcze raz na te mniejsze ale żółte, potem na zielone, potem na duże, potem do zeszytu a potem wszystko jeszcze raz, żeby sprawdzić czy nie popełniły błędu. Cała rejestracja to jeden pokreślony kajet. Oczywistym jest, że mówią do swoich petentów-pacjentów w trzeciej osobie, nie patrząc w oczy. To akurat jest uzasadnione. Nie mogą pozwolić sobie na żadną dekoncentrację przy tym przepisywaniu.
Wchodzimy do gabinetu. INNOWACYJNY ma na biurku taki sam burdel jak te dwie na wejściu. Z tego jak się z nami komunikuje wynika, że w głowie dzieje się to samo. Jak dla mnie to taki typ rozwiedzionego choleryka, drącego pysk na wszystko i wszędzie. Na każdym kroku wyraża swoje zniecierpliwienie dla faktów stosowania jego zdaniem przestarzałych metod badań. Facet jest wyraźnie poirityowany. Nie potrafi się specjalnie skupić na tym co mówię, ani na tym, co ogląda w moim perfekcyjnie ułożonym segregatorze. Nie kuma, że wydruki wszystkich wyników są powkładane pojedynczo w przezroczystych koszulkach i po kolei wszystko mi wybebesza. Zupełnie jakby sądził, że coś przed nim ukrywamy. Oszołom. Apogeum następuje w momencie, kiedy ogląda listę leków potransferowych. Okazuje się, że MEDROL z pewnym istotnym prawdopodobieństwem zabija nasze „maluchy”. Dorzuca jeszcze coś o endometriozie ale w tym samym momencie ucina wszystkie swoje hipotezy stwierdzaniem, że dopóki nie zobaczy wyników zleconych przez niego badań szkoda czasu na dyskusje. Przy zleceniu badań dowiaduję się, że bym sporo zaoszczędziła gdybym dotrzymała chociaż jedną ciążę do 6 tygodnia. Ponieważ nigdy do tego nie doszło, za karę muszę „prześwietlić się” cała. Mało tego: NIEPŁODNY też dostał całą rubryczkę. Nie muszę już chyba wspominać, że cześć z tych badań miał robione nie dalej jak rok temu. Jednak i tu metoda była przestarzała stąd „powtórka z rozrywki”.
Wychodzimy z gabinetu i kręci się nam w głowach. Porozumiewawczo pokazujemy sobie drzwi wejściowo-wyjściowe. Jasnym jest, że nikt nie wybiera się do recepcji z plikiem skierowań bez uprzedniej wymiany zdań na temat tego się właśnie wydarzyło. Wynurzamy się na 40-stopniowy upał. Siadamy na pobliskim przystanku autobusowym i zrzucamy na siebie wzajemnie odpowiedzialność za podjęcie dalszych decyzji. Wykrzykuję NIEPŁODNEMU, że do tej pory wszystkie decyzje podjęłam sama i teraz jego kolej. NIEPŁODNY postawiony pod ścianą zarządza powrót do przychodni. Jest nerwowo. Pierwszy raz nie wiem co robić.
Pani w recepcji znów przepisuje, przelicza, przepisuje, przelicza i znów przepisuje cyferki. Finalnie podaje terminal płatniczy a tam widnieje kwota 6 tyś złotych bez kilku groszy. Napięcie rośnie. Nie rozumiem dlaczego aż tyle. NIEPŁODNY prosi o oficjalny cennik. Aaaa nie macie? To na jakiej podstawie to obliczacie? Aaaa ze ściągi? To poprosimy tę ściągę. Aaaa nie możemy jej dostać? W takim razie uprzejmie prosimy o wynotowanie nam cen na skierowaniu. Aaaa nie dostaniemy tych sierowań? W takim razie prosimy o ksero. Problem? To my cykniemy sobie fotkę komórką. Aaaa i przez to wypisywanie cen tracimy miejsce w kolejce do laboratorium? Nie szkodzi! Poczekamy!
To nie koniec. Teraz jest apogeum żenady. Pani komunikuje szeptem, że nie możemy zrobić dziś badania nasienia, bo NIEPŁODNY jest rzekomo nieprzygotowany. Dopytujemy na czym to przygotowanie polega. Pani płonie rumieńcem i nie jest w stanie nam odpowiedzieć na pytanie. NIEPŁODNY głośno powtarza pytanie kilka razy i dowiaduje się, że pani jest tylko położną i nie powie. Przez myśl przechodzą mi już wszystkie możliwe scenariusze. Wreszcie druga pani pielęgniarka odważa się nam wszystko wytłumaczyć. Chodzi o 4 dni wstrzemięźliwości seksualnej. Woooow. Rzeczywiście to trudne do wyjaśnienia. Nawet tego nie skomentuję. No bo co tu komentować, jak w przychodni leczenia niepłodności nikomu nie przechodzi przez gardło słowo sex…
Robimy badania. Na moje potrzeba chyba z 15 fiolek. Czuję się jak honorowy dawca. NIEPŁODNY ma znacznie mniej ale za to czeka go zaraz coś miłego :). Chyba nawet nie umie się z tego cieszyć. Dla nas te badania to już rutyna. Pani zamyka nas w gabinecie i… jest wesoło! ;)
Z ulgą wracamy do domu. Kolejna wizyta za miesiąc.

P.S.1. Jakby ktoś chciał pełną listę badań zleconych przez INNOWACYJNEGO, udostępnię na życzenie.
P.S.2. ZAGRANICZNA - w wolnej chwili odpiszę na maila i tam Ci wrzucę moją listę badań.

Czy cokolwiek ma jeszcze sens?


przeniesione z mychcemymiecdziecko.blox.pl

poniedziałek, 30 lipca 2012

Cały tydzień coś niepokojącego się ze mną dzieje. Kilka dni z rzędu nie śpię. Serce wali mi jak przed ważnym egzaminem. Bez przerwy. Staram się odwracać swoją uwagę. Próbuję oglądać filmy. Próbuję sprzątać. Próbuję słuchać muzyki. Nie działa. Cały czas delirium. To uczucie jeszcze dodatkowo potęguje świadomość, że w głębi duszy wiem, że to przeczucie czegoś niedobrego. Tyle razy to już przerabiałam. Te przeczucia przychodzą z nikąd. Jest taki moment, w którym zwyczajnie wpadam w wielką panikę i po chwili już tylko poznaję standardowe objawy. Gorąco bucha mi w twarz, serducho łomocze i wszystko leci mi z rąk. Mam tak potworne problemy z koncentracją, że dziwię się jak do tej pory nie miałam czołówki z TIRem.
Wreszcie delirium znajduje ujście w Wielkim Wybuchu. Stało się coś, czego bałam się od dłuższego czasu. SŁYNNY po obejrzeniu badań immunologicznych powiedział wprost: „Nie mogę Pani pomóc, ponieważ jest Pani zdrowa”. Łzy spływały mi po policzkach i nawet nie starałam się tego ukryć. Długo rozmawiamy. Średnio mi pomaga świadomość, że jestem jedną na milion i że większość kobiet przychodzi do niego z taką ilością problemów, że lecząc jeden pogarsza drugi. Nie muszę chyba mówić jaki jest finał ich współpracy. Tak. Dzwonią z „pretensjami”, że zagnieździły się aż 2 zarodki, a one zamawiały jednego dzidziusia. Dół. Nie, żebym im źle życzyła. Super. Bardzo się cieszę, ale haloooo, przepraszam bardzo, ja też stoję w tej kolejce. Ciągle mnie wszyscy wyprzedzają. A ja chcę tylko odrobiny sprawiedliwości.
Opowiadam słynnemu o Szamanie-WooDoo i o swoich ostatnich postępach w zdobywaniu wiedzy z dziedziny immunologii. Słynny na to pierwsze reaguje półuśmiechem, a to drugie wyraźnie go zainteresowuje. Poleca mi genialnego polskiego profesora z Łodzi, który ma światowe osiągnięcia w diagnostyce i leczeniu niepłodności na tle immunologicznym. Ostrzega też, że to w Polsce jeszcze raczkująca dziedzina i badania które mnie ewentualnie czekają to "luksusowa" usługa i trzeba się nastawić na "luksusowe" wydatki.
Wizyta dobiega końca i SŁYNNY proponuje pozostanie w kontakcie mailowym. Chce być poinformowany o pozytywnych efektach dalszych kroków. Wiem, że mówi to tylko z czystej uprzejmości. Jest mi tak ŹLEEEEEEEEEE! Wszystko w moim życiu straciło jakikolwiek sens.

Alicja w krainie czarów


przeniesione z mychcemymiecdziecko.blox.pl

piątek, 27 lipca 2012

Jako że lista wszystkich konwencjonalnych badań w kierunku NIEPŁODNOŚCI jest na wyczerpaniu, cały wolny czas spędzam na pielęgnacji swojej hipochondrii w innych dziedzinach:). Sama ze zdumieniem obserwuję, jak bardzo podatna staję się na slogany mające przyciągać do tzw. medycyny niekonwencjonalnej. Mądrości wschodu mówią mi dokładnie to, co chcę słyszeć. Nie dzielą ludzkiego ciała na kawałeczki, przypisując odpowiedzialności poszczególnym specjalizacjom lekarskim. Oglądają człowieka w całości, znajdując pierwotną przyczynę naszego problemu. Zdrowie kawałeczka, który pozornie wydaje się być powodem ciągłej bezdzietności zostało już wielokrotnie potwierdzone. Ta świadomość nie daje poczucia bezpieczeństwa. Sprawia jedynie, że boję się dnia, kiedy SŁYNNY DOKTOR zamiast „Do widzenia Pani” powie „Żegnaj”. Lista rzeczy do zrobienia zwyczajnie się skończy. Polskie warunki nie pozwolą na żadne nowości, a ja będę mieć za sobą już wszystkie możliwe kombinacje leczenia.
Całodniowe zmęczenie powoduje, że nie jestem w stanie czytać z monitora. Jedyne, co nie sprawia mi trudności, to oglądanie filmików. Wrzucam kilka haseł do youtube’a i po chwili już dostaję dokładnie to, czego chcę. Znajduję pseudo-klinikę zajmującą się stawianiem diagnoz za pomocą metody Volla. Niebywałe jak czarno-biała racjonalistka potrafi przełożyć ten uzdrowicielski bełkot na ułamki, pierwiastki i prawa fizyki. Prawie unoszę się nad powierzchnią ziemi, jak natrafiam na filmik, w którym pewna Warszawianka, mająca na koncie 4 nieudane IUI i 5 IVF, opowiada z przekonaniem o sukcesach w leczeniu. A to wszystko dzięki wynikom badania za pomocą tajemniczego urządzenia i superkompetentnego personelu pseudo-kliniki. To już postanowione: trzeba spróbować!
Misją następnego dnia jest znalezienie nieodległego terminu i umówienie się na tzw. Test Obciążeń Organizmu. Okazuje się, że jestem mega-szczęściarą. Akurat ktoś odwołał wizytę i mogę przyjechać już następnego dnia! Hurra!
Wizyta w pseudoklinice okupiona jest zmianą organizacji dnia, kolejnym okłamywaniem współpracowników, przełożonych i dużymi emocjami. Wszystko przestaje być takie obiecujące w momencie przekroczenia progu „magicznego pokoju”. Nic nie wygląda jak na filmiku z youtube’a. Tam pewnie pokazywali oddział główny. Regionalne „biura” są nieco polowe. Postanawiam się nie zrażać. Ale chwileczkę. Personel w postaci 1 osoby też wydaje się podejrzany. Wnętrze pokoju-gabinetu równie dobrze można pomylić z biurem przeciętnego, źle prosperującego polskiego smallbuissnessu.  Na wielkim biurku z płyty wiórowej w kolorze orzecha panuje kolorowy bałagan. W centralnym miejscu, niczym ołtarzyk matki boskiej, stoi nieduże urządzenie z potencjometrem. Wygląda na wiekowy eksponat z muzeum Gwiezdnych Wojen.  Na pokrywie jest 2-3 centymetrowe zagłębienie, przypominające te z samolotowych stoliczków, gdzie stawiamy kubeczki z napojami. Urządzenie jest podłączone do malutkiego laptopa. Zaraz obok dostrzegam otwartą walizeczkę, wypełnioną maleńkimi fiolkami z kolorowymi proszkami.
Pani-Szamanka wygląda jak na tę „branżę” dość profesjonalnie. Ma na oko 60 lat, fryzurę z jedno-centrymetrowych siwych, gęstych włosów, strój w kolorach ziemi i waży maksymalnie 40kg. Takie kobiety spotyka się czasem samotnie przemierzające tatrzańskie szlaki. Na początku jestem totalnie ignorowana, ponieważ „zakłada” mi się kartę pacjenta. Po chwili pada masa pytań związana z moim zdrowiem. Chociaż jeszcze 10 minut wcześniej postanawiam sobie nie zdradzać za dużo, żeby zyskać pewną obiektywność wyników, paplam całą prawdę o swoich dwóch nie dających mi żyć problemach: trądziku i bezpłodności.
I teraz zaczyna się show. Pani-Szamanaka każe mi w jedną rękę wziąć jakiś „odgromnik”, a do drugiej sama przykłada jakąś elektrodę. Elektroda piszczy w zetknięciu ze skórą i widzę jak wskazówka potencjometru na szamańskim urządzonku odchyla się. Po kalibracji jestem dotykana do wnętrza dłoni w odstępach kilku-sekundowych i na mojej karcie pacjenta lądują jakieś krzyżyki, cyferki i symbole. Co któryś pomiar zmieniana jest fiolka z kolorowym proszkiem umieszczana na pokrywie i pada nieprzyjemny komentarz: „Oooo no proszę” albo „Nooo pięęęeknie”, zdarza się też: „Alee się Pani truje”. Nie pamiętam, żeby cokolwiek co usłyszałam było pozytywne. Jak nie było odchyłki potencjometru – nie było pochwały mojego stanu. Wreszcie przerwa. Pani-Szamanka pyta co zwykle jem i o której godzinie. Zgodnie z przewidywaniami i ogólną konwencją tego mitingu zostaję sowicie skrytykowana. Dowiaduję się, że łącząc białko z węglowodanami, pijąc 50ml kawy z mlekiem sojowym i jedząc owoce po 15:00 podkarmiam grzyby i pleśnie, które wypełniają moje wnętrze. Do tego jestem zaśluzowana i zakwaszona. W pewnym momencie zastanawiam się czy w ogóle mam jeszcze jakiekolwiek narządy. Przecież, skoro jest tam tylu „obcych”, gdzie miejsce na żołądek, płuca i takie tam. Mega-kumulacją „zanieczyszczeń” okazują się być wątroba, trzustka i nerki. Umiarkowanie zaatakowane mam jelita, a z pustych miejsc pozostawianych przy rubryczkach kości, mózg i żyły wnioskuję, że powinny jeszcze podziałać do przyszłego roku. Zdaniem Pani-Szamanki to cud, że jeszcze żyję. W przeciwieństwie do mnie, kompletnie nie dziwi jej mój trądzik i bezpłodność. Przecież to oczywiste, że chora wątroba wywołuje autoimmunologię, a trzustka insulinooporność. Skóra jest organem wydalniczym, więc skoro żywię się śluzotwórczym glutenem, to nie ma się co dziwić, że mam pozatykane pory i tworzą się wielkie bolące krosty.
I teraz włącza mi się agresor. Pomimo, że czuję złość i silny sprzeciw do bezdyskusyjnego rytuału obrzucania mnie błotem, zupełnie spokojnie przerywam całą zabawę i próbuję wyjaśnić jak to możliwe, że milion badań usg jamy brzusznej nie wykryło tego całego „syfu”. Okazuje się, że te mikroskupiska są tak pochowane, że nikt nie dostrzeże ich gołym okiem. Poza tym lekarze są w zmowie z firmami farmaceutycznymi i nikomu nie jest dziś na rękę wykrywać schorzenia w tak wczesnym stadium. Przecież ktoś musi kupować drogie leki. W momencie pojawiania się teorii spisku, wyczuwam pewną analogię do obecnej sytuacji politycznej w naszym kraju i mam ochotę się ewakuować.
To jednak nie koniec. Teraz dostaję listę zaleceń dotyczącą sposobu odżywiania. Delikatnie przypominam, że dość przyzwoicie trzymam się diety narzuconej mi przez endokrynologa. Jem węglowodany tylko o niskim indeksie glikemicznym. Pani-Szamanka wydaje się średnio rozumieć o czym mówię, a ja głośno wyciągam wnioski, że część wspólna pomiędzy tym co ona proponuje a tym, czego na pewno chcę przestrzegać, oznacza zagłodzenie się na śmierć. Oczywiście to spostrzeżenie pozostaje bez odzewu.
I w tym momencie zaczynam rozumieć całe clue. Okazuje się, że sama dieta nie jest wystarczająca. Żeby przyspieszyć wypędzanie grzybów i śluzów, trzeba się za-sup-le-men-to-wać. Suplementy oczywiście muszą być pochodzenia naturalnego. Witamina C z apteki jest kompletnie bezwartościowa, ponieważ zupełnie się nie wchłania, w przeciwieństwie do tej pozyskanej z dojrzewającej w indyjskim słońcu owoców dzikiej róży. Indyjskie słońce i tego typu „ulepszenia” mają jednak przebitkę i w sumie za komplet wszystkich „dopalaczy” musiałabym zapłacić paręset złotych.
W momencie odrzucenia propozycji dostaję jasny komunikat o własnej lekkomyślności i tak zakańczamy znajomość z Panią-Szamanką.
W drodze powrotnej do domu mam w głowie spiralę myśli. Zastanawiam się jak przebiegłaby cała diagnostyka, gdybym nie powiedziała ani słowa o swoich problemach. O ile mój trądzik jest łatwo zauważalny i można do niego dorobić ideologię, to ciekawe czy Pani-Szamanka wpadłaby na autoimmunologiczną bezpłodność. Zastanawiające jest też uderzające podobieństwo tego co usłyszałam, do historii Warszawianki z filmiku na youtube’ie. I wreszcie: skoro ja, 30-latka w kwiecie wieku, jestem tak schorowana, to jak będzie wyglądał wynik badania 50-latki która znacznie dłużej niż ja łączyła węglowodany z białkami.
Wniosek nasuwa się sam. Pomijając fakt prawdziwości wyników badania, mam silne poczucie zastosowanie pewnej socjotechniki. Straszymy pseudo-pacjenta „uświadamiając” mu kruchość jego zdrowia. Czyniąc go częścią tego spektaklu, dajemy poczucie wyjątkowości i unikalności uzyskanych wyników. Obrazujemy skalę znalezionych zanieczyszczeń i wreszcie za 140zł sprzedajemy lekarstwo na cały ból istnienia. Jest tylko taki malutki szczególik. Oprócz diety potrzebny jest „dopalacz”. Pseudo-pacjent przerażony powagą swojego stanu, chcąc jak najszybciej pozbyć się ton OBCYCH wczepionych podstępnie w jego trzewia, stosuje się do wszystkich wytycznych i dokonuje najlepszej w życiu inwestycji – inwestycji w siebie.

Motywacje do posiadania dzieci


przeniesione z mychcemymiecdziecko.blox.pl

wtorek, 17 lipca 2012

Od kilku tygodni zaczynam sama ze sobą prowadzić dziwny dialog. Zastanawiam się dlaczego zdecydowaliśmy się na dziecko. Jeszcze nie osiągnęłam stanu wewnętrznej wojny, ale argumenty, które przychodzą mi do głowy samą mnie zadziwiają. Nasza sytuacja życiowa w połączeniu ze zdrowym rozsądkiem każe mi dość często wyobrażać sobie nas jako bezdzietne małżeństwo. Zastanawiam się wtedy jak wyglądałaby nasza codzienność, znajomi, praca , mieszkanie i przede wszystkim czym byłyby zajęte nasze głowy. Ktoś z zewnątrz mógłby się wtrącić i powiedzieć, że próbkę tego życia mamy teraz. Hm… I tak i nie. Nie, bo mam nadzieję, że w momencie podjęcia decyzji o końcu walki, zamykamy pewien rozdział w życiu i razem z zakończeniem „widzeń” u SŁYNNEGO DOKTORA nasze głowy też stopniowo wywietrzeją od tego obciążenia. Tak, bo ten proces wietrzenia głów trwa pewnie latami. Nie lubię o tym myśleć. Zawsze przypominam sobie słowa różnych myślicieli wschodu, którzy utwierdzają nas w przekonaniu o potędze ludzkich myśli. Nie chcę ściągnąć na siebie tej sytuacji. Z drugiej strony zdrowy rozsądek i instynkt samozachowawczy każe mi się przygotowywać na najgorszy scenariusz. Chyba nie lubię niespodzianek. Nie chcę skakać z wieżowca. Wolę zawczasu zejść schodami kilka pięter niżej i nie ryzykować skręcenia karku.
Zawsze w tej sytuacji sama siebie zaskakuję. To myślenie to błędne koło. Przecież kilka lat temu w sobotni poranek leżałam wgapiona w okno dachowe sypialni i głaskając śpiącego NIEPŁODNEGO powtórzyłam kilka razy pod rząd: „Jestem absolutnie szczęśliwa”. Co się zmieniło? Nagły instynkt macierzyński każe mi przekreślić wszystko to, co miało wcześniej tak dużą wartość i na pierwszym miejscu położyć 3.5kg różowy/błękitny kokon?
Panie z OA już tak wyprały mi mózg, że zapytana w środku nocy: „Dlaczego chcę mieć dziecko” będę recytować banały: „…bo chcę komuś pokazywać świat, bo chcę kogoś kochać, bo chcę się kimś opiekować itd.”. Na pewno jest w tym mnóstwo prawdy, ale ile? Czy ja jeszcze pamiętam o co walczę, czy zwyczajnie uzależniłam się od uczucia kontrolowania własnych hormonów, wielkości pęcherzyków Graffa, ilości i jakości zarodków. Może ja zawsze muszę mieć przeciwnika. Ten okazał się nie tak łatwy, więc tym bardziej podkręca mnie to wyzwanie. Te męskie sterowniki, czyniące mnie łowcą zamiast eteryczną, czułą i łagodną matką, sprawiają, że czuję się czasem wybrykiem natury. Z drugiej strony ganię się za wierność stereotypom. Halo! Będę złą matką, jak oprócz czułości będę dawać dowody na kobiecą siłę? Oczywiście, że NIE!
No dobra. Mamy dwa przyzwoite argumenty. Pierwszy związany z naturalnym instynktem macierzyńskim, drugi z uzależnieniem od walki. Pierwszy jest politycznie poprawny, drugi brzmi śmiesznie – ale wiem że jest prawdziwy, więc zostaje. Niestety, to nie koniec. Jest jeszcze trzeci. Nie wiem na ile odgrywa on ważną rolę w całej akcji. Mam takie dni, że po głębszej analizie swojego stanu wydaje mi się, że to TO jest kluczem do całej zagadki. To TO znaczy: ASPEKT SPOŁECZNY.
W momentach górki psychicznej gotowa jestem głosić tezy, że otaczający ludzie nie mają dla mnie większego znaczenia. Mogą być, mogą nie być, mogą być inni itd. W swoim postępowaniu kompletnie nie uwzględniam jakiegokolwiek spełniania ich potrzeb, standardów i wpasowywania się w ich wartości. Niestety górki mam coraz rzadziej i coraz krótsze. W (przedłużających się) momentach dołków nagle zaczynam lękliwie oglądać się na otoczenie. Sama prowokuję jego ocenę. To właśnie ten mechanizm wymusza na mnie porównywanie się z ciężarnymi i dzieciatymi sąsiadkami. Kolejnym krokiem jest zerwanie kontaktu, bo wysłuchiwanie o tym „jak ta ciąża teraz nie w porę” albo „o 0.3cm 4 razy dziennie puchnie mi mały palec u stopy” staje się ponad moje siły. Zazdrość (nazwijmy rzeczy po imieniu) bezlitośnie ujawnia moją nieszczerość. Tego z kolei już nie mogę publicznie okazać, więc hop do kryjówki.
Wątek społeczny jest szalenie ważny. Dziecko staje się naszą przepustką do normalności. Ta mała istota powoduje, że mówią o nas rodzina. Mamy znajomych, z którymi wiele nas łączy. Można tu wymieniać i wymieniać.
I teraz właśnie zastanawiam się na ile ten argument podsyca mnie do dalszej walki w chwili kiedy zostaliśmy zupełnie sami, wyizolowani  z tłumu „pełnowartościowych rodzin”, z którymi kompletnie nie mamy o czym rozmawiać. No może oprócz pogody. I tu nawet nie. Pogoda dla nas i dla nich ma zupełnie inne znaczenie…

Daily Business + Szaman Woodoo


przeniesione z mychcemymiecdziecko.blox.pl

sobota, 14 lipca 2012

Oooj. Żeby to życie było choć trochę mniej skomplikowane. Znów, żeby odrobinkę zaoszczędzić,  umawiam się w KORPORACYJNEJ PRYWATNEJ PRZYCHODNI do ginekologa, w nadziei przepisania na ichne druczki choć części badań związanych z zespołem antyfosfolipidowym.  Pani doktor okazuje się zmęczoną kobietą po 50-tce. Trochę się obawiam jej reakcji na gruby segregator z wynikami badań i kriotransferów. Zaraz jednak otrzeźwia mnie myśl, że w najgorszym przypadku baba okaże się betonem i będę musiała zapłacić 100%. Dooobra. Raz się żyje. Opowiadam od początku o całej „ścieżce zdrowia”, stawiając przy tym nacisk na powagę stanu owrzodzenia mojej twarzy i dekoltu. Podkreślam, że to rujnuje mi psychikę na takim samym poziomie jak świadomość własnej bezdzietności (czasem wydaje mi się, że nawet bardziej). Pani doktor doskonale zna osiągnięcia SŁYNNEGO i setki razy podkreśla słuszność jego działania. Ponieważ nie ma na tyle kompetencji, żeby doradzić cokolwiek innego, dać jakiś inny punkt zaczepienia – grzecznie „przepisuje” skierowanie na badania. Dodaje jeszcze od niechcenia kilka innych, w tym Estradiol i Progesteron. A nich jej będzie.
Od razu załatwiam laboratorium. Wydaje mi się, że potrafię powtórzyć deseń tkaniny parawanu. Pielęgniarki też mnie kojarzą.  Nie mam już miejsca na zgięciu ręki, gdzie nie ma śladów kłucia.
Wyniki badań hormonów pojawiają się tego samego popołudnia. Progesteron wysoooki. Super! Owulacja była. Naturalna owulacja jest zawsze dobrym znakiem. Uspakaja mnie myśl, że nie do końca tak ze mną beznadziejnie. Ale chwila chwila. Estradiol też jakiś wielgachny. Lukam na przedziały. Znajduję fazę lutealną i… łooo matko. A co to? Zaaa dużo! Nagle w głowie wszystko układa mi się w spójną całość. Estrogeny wysokie -> trądzik estrogenowy -> trądzik różowaty. Eureka!
I znów trzeba napisać do SŁYNNEGO. Dylemat polega na tym, że bzdurą wydaje mi się branie w tej sytuacji antyandrogennej DIANY. Niecierpliwie czekam na maila zwrotnego. Nie wytrzymuję i w międzyczasie rejestruję się do endokrynologa. Muszę wyjaśnić ten estradiolowy rebus. Wydaje się być już tak blisko do mety…
Jest odpowiedź. Meta okazuje się być fatamorganą. Totalnie zbija mnie z tropu stwierdzenie, że „…tabletki antykoncepcyjne zawierają syntetyczny etynyloestradiol, blokujacy całkowicie wydzielanie własnego estradiolu”. Hmmm no dobra. W takim razie wezmę. Podwyższony hormon nie wydaje mu się dramatyczny to i mi też nie. Komuś trzeba ufać, bo inaczej człowiek oszaleje.
Komuś z zewnątrz te ostatnie zalecenia SŁYNNEGO wydawać by się mogły rewolucyjne. Walka o dziecko + tabletki antykoncepcyjne, leczenie insulinooporności + odstawienie metforminy.  Nie popadam w paranoję tylko dlatego, że mam umówioną wizytę u nowego endokrynologa. Z kimś trzeba to obgadać. Babeczka jest w moim wieku. Od razu łapię z nią kontakt. Zna SŁYNNEGO. Chwali jego osiągnięcia i podobnie jak on uważa moją chorobę metaboliczną za „słabiutką”. No dobra. Odstawię te leki. Natomiast wreszcie zaczynam rozumieć  dość prawdopodobną przyczynę swojego trądziku. Pierwszy raz ktoś mi wyjaśnia pewną patologię działania komórek skóry, mianowicie zbyt wysoką wrażliwość na hormony. Kiedyś coś o tym czytałam, ale wydawało mi się tak naciąganą teorią. Teraz widzę, że jest szansa na poprawę swojego losu. Jeśli DIANA wygładzi mi twarz to będzie oznaczało, że ta patologia dotyczy moich komórek! Nie urodzę dzięki temu odkryciu dziecka. Wręcz przeciwnie. Ale będę przynajmniej wychodzić z domu. Ojjj jak ja to docenię!
Ostatnimi czasy trochę szukam na temat sposobów na pozbycie się swojej hybrydy: paranoi + nerwicy. Trąbią ciągle te banały, że stres jest blokadą w zajściu w ciążę. Średnio w to wierzę, ale prawdą jest, że nie chcę w to wierzyć. W końcu podejmuję decyzję, że to będzie akupunktura. WSPÓŁTOWARZYSZKA NIEDOLI podsuwa mi telefon do woodoo specjalisty. Umawiam się na przystępną godzinę i po pracy trafiam do poczekalni pełnej ludzi opowiadających o sukcesach w wyleczeniu astmy, paraliżu po udarze i takie tam. Nooo żywe reklamy. Oczywiście nie mam wyboru i muszę grzecznie wysłuchać wszystkich historii. Wchodzę do gabinetu. Szaman ma około 42 lata i bardzo miłą twarz. Przygląda się mojemu trądzikowi i nazywa go wysypką. Od razu stwierdza  wadę w pracy przysadki i problem immunologiczny blokujący zagnieżdżeniu się zarodków (wcześniej mówię tylko o 4 podejściach do In-vitro). Każe mi się położyć i ogląda moje stopy. Urządza sobie z nich 2 laleczki woodoo i po 5 minutach kasuje 5 dyszek. Jeszcze wcześniej tłumaczę typowi: „Nie wierzę w żadne czary-mary”. Typ uśmiecha się pobłażliwie: „Ja też nie”. Nawet mnie to rozbawia. Postanawiam spróbować.

Zaufanie poniekąd odzyskane


przeniesione z mychcemymiecdziecko.blox.pl

poniedziałek, 09 lipca 2012

Wizyta u SŁYNNEGO DOKTORA, z planowych 20 minut przeciąga się do godziny. Jest inaczej. Jest do pogadania, więc gadamy. Zapytana czy chcę kolejny transfer zdecydowanie mówię, że coś we mnie pękło. DOKTOR odsuwa się z krzesłem od biurka i przygląda mojemu trędowatemu czołu, przeszklonym oczom i wypranej z nadziei przygarbionej posturze. W końcu zdradza, że w moim przypadku przeprowadziliśmy badania, o których w standardowej procedurze nawet nie ma mowy. Jakby tłumacząc się uzasadnia, że transfer z nasieniem dawcy był punktem koniecznym w całym procesie, ale więcej nie ma co tego powtarzać. Przyczyna jest gdzie indziej. Tu się zgadzamy. Ja nazywam rzeczy po imieniu i otwarcie decyduję, że nie chcę marnować kolejnych jajeczek, dopóki nie dowiem się jaka tajemnicza siła tak bardzo mnie krzywdzi. Jasno komunikuję, że liczę na dalszą współpracę i kontynuację poszukiwania problemu. SŁYNNY nawet ma jakiś pomysł. Widać, że zastanawia się jak do tego podejść. Po chwili milczenia rzuca jakby sam do siebie: „to musi być coś w układzie immunologicznym”. Eeee? Że jak? Hmmm.. A może…
Dostaję karteczkę z listą badań i wydaje mi się, że nasze wzrokowe spotkanie oznacza koniec wizyty. Nie. Wchodzimy na temat moich odwiecznych przeczuć o własnym felerze. Opowiadam ze szczegółami o dręczącej myśli, że siedzi we mnie coś co mnie niszczy. Jestem w szoku, że pierwszy raz w życiu ktoś tego nie wyśmiewa. Więcej – nawet nie bagatelizuje. To jeszcze bardziej utwierdza nas w przekonaniu o słuszności teorii o szukaniu przyczyny immunologicznej. Dziwi mnie tylko jakiś taki smutek i brak entuzjazmu. Przecież wiemy co robić. Ejjj. SŁYNNY wzdycha i zaczyna tłumaczyć przyczynę swojego zmartwienia. Okazuje się, że jeśli tu dokopiemy się problemu to oznacza dla mnie 2 możliwe radykalne rozwiązania: a) rezygnacja z ciąży, b) 9 miesięcy mega-silnych sterydów usypiających mój cały układ immunologiczny. Chyba nie muszę tłumaczyć jakie to ryzyko. Jakiekolwiek przeziębienie będzie wstępem do zapalenie płuc, jakakolwiek rana będzie się goić tygodniami, a jakikolwiek zażyty lek będzie szkodliwy dla dziecka.
No niech zgadnę, którą z opcji wybierze NIEPŁODNA. Oczywiście, że b)! Mało tego -nie będzie mieć żadnych wątpliwości!  Jak walczymy, to walczymy do końca!
SŁYNNY już nawet nie chce dalej dyskutować. Ucina, że chce zobaczyć wyniki badań w kolejnym cyklu i znów nasze oczy się spotykają, co ja interpretuję jako koniec wizyty.
Znów się mylę. Na tapecie, zupełnie niespodziewanie pojawia się temat mojego trądziku. Wrrrrr jak ja nienawidzę tego słowa! Słynny upiera się przy teorii o przyczynach androgenicznych i mimo silnych protestów każe mi przez jeden miesiąc wziąć Dianę. Żadne argumenty nie przemawiają. W sumie on ma lepsze. Uświadamia mi, że ostatnio brałam to gówno 10 lat temu i wtedy miałam zupełnie inny profil hormonalny. Poza tym on chce się przekonać o swojej hipotezie i nie daje mi wyboru. Finalnie się zgadzam. Nie takie świństwa brałam podczas transferów. 21 dni Diany to przy tym jak sok z marchwi. Może sama też zauważę jakąś prawidłowość…

Teoria w praktyce

przeniesione z mychcemymiecdziecko.blox.pl

niedziela, 08 lipca 2012

Na ostatnie spotkanie w Ośrodku Adopcyjnym lecimy jak na skrzydłach. Koniec 4-godzinnego wysłuchiwania BEZDZIETNEJ STAREJ PANNY i tego ciągłego spoglądania na zegarek. Hurra. Oboje cieszymy się, że dostaniemy świadectwo ukończenia kursu. I na tym fakcie NIEPŁODNY skupiony jest najbardziej. Ja nie mogę doczekać się widoku rodziny adopcyjnej. Cały czas nie wierzę, że przy tym całym bezwładzie organizacyjnym do tego w ogóle dojdzie. Dochodzi.

Na sali, przy stole, przy którym zwykle siedzą PANIE z OA zasiadają państwo Niepłodni. Zosia Niepłodna, na oko 34-36 lat, wydaje się być sympatyczną, najszczęśliwszą na świecie mamą. Rysio Niepłodny jest nieco starszy. Ma wydatny brzuszek i jasne garniturowe skarpetki do sportowych sandałów. Niepłodni są najzwyczajniejszym, przeciętnym małżeństwem. Nie wyróżniają się od przeciętnego współtowarzysza  podróży komunikacją miejską . To statystyczni Polacy ze statystycznymi fryzurami, ubraniami i psudo-katolicką biżuterią w stylu łańcuszki z ozdobnymi krzyżykami. Po tym jak siadają, na kolana pakują się im 5-letnia Weronika i 3-letni Dawid. Jak bym nie widziała po co tu przyszli, nigdy bym nie podejrzewała, że dzieci nie są ich naturalnym potomstwem. Maluchy są urocze. Szczególnie Dawid. Nie mogę uwierzyć w jego powyżej przeciętną inteligencję. Mały śpiewa, wymusza za to oklaski, samodzielnie pisze literki i ma świetny kontakt z resztą uczestników spotkania. Weronika jest bardziej wycofana. Wstydzi się występować przed publicznością i tylko ciastko przekonuje ją do wyszeptania fragmentu piosenki. Hmmm – swoje w życiu już przeżyła. Jest na tyle duża, że chyba rozumie, że stała się trochę małpą w cyrku. Nie przełamuje się.
Na początku wszyscy mamy uczucie, że Zosia, Rysio i ich zabawa w dom mają działać na nas na zasadzie kampanii marketingowej. Nie jest tak źle – w końcu BEZDZIETNA STARA PANNA zabiera maluchy do drugiego pokoju i możemy wyrzucić z siebie tony uzbieranych pytań. Zosia chętnie odpowiada. W łatwością obnaża patologię polskiego systemu „wychowania” sierot. Napisałam „wychowania”, bo to nie ma nic wspólnego nawet z ułamkiem normalności. Dla nikogo nie jest tajemnicą, że dom dziecka nie jest wymarzonym miejscem dorastania, ale nikt z nas nie zdaje sobie sprawy, że maluchy tam muszą walczyć nawet o kromkę chleba. Przeciętna polska naturalna matka przynajmniej raz wrzuca do googla zapytanie o sposoby zachęcenia dziecka do jedzenia. Tu trzeba pilnować, żeby maluchy zbyt dużo nie zjadły, bo im pękną żołądki. Wychodzą też ewidentne dowody zaniedbań zdrowotnych, niekompetencji lekarskich i zatajania istotnych faktów przez władze domu dziecka. Zosia szczegółowo opowiada o roku wyjętym z życiorysu, w którym to razem z Rysiem prostują nawarstwiające się problemy. Dziś już wychodzą na prostą.  Czasem tylko jeszcze Weronika zapyta czy aby na pewno jej nie zostawią, ale to pikuś przy tym jak miesiącami drastycznie testowała ich miłość i cierpliwość.
Całe to spotkanie działa na mnie oczyszczająco.  Potwierdza się moje przypuszczenie, że mega-zaangażowanie, cierpliwość i potężna wola posiadania rodziny czynią z obcych ludzi… rodzinę. Jeszcze raz dowiaduję się, że SĄSIAD JEST TWOIM WROGIEM,  a w najlepszym przypadku IDIOTĄ (no bo jak inaczej nazwać półgłówka, który zaczepia twoją adoptowaną córkę z sąsiadującego balkonu i mówi: „A ta pani to twoja ciocia? Mama? Nieee to nie twoja mama. Ta pani nie ma swoich dzieci”). I najważniejsze: nasze kochane państwo w zamian za zrzucenie odpowiedzialności za małego obywatela daje w zamian WIELKĄ FIGĘ Z MAKIEM, żeby nie powiedzieć więcej: podrzuca kolejne kłody pod nogi. Przykład? Proszę bardzo. Zosia i Rysio dostają chłopca z zaniedbanymi niezstąpionymi jądrami. W początkowej fazie nie są jeszcze prawnymi opiekunami, więc nie mogą się umówić na operację w NFZetowym szpitalu. Z resztą prywatnie też nikt się tego nie chce podejmować. Czas nagli i z medycznego punku widzenia każdy dzień to ryzyko wystąpienia kolejnych powikłań. W końcu udaje się namówić jakiegoś lekarza na „nielegalny ”zabieg, którego ryzyko objawia się dodatkowo podwyższonym kosztem. Jasna cholera! Czy tylko ja widzę patologię tego systemu? Przecież tego rzeźnika, co wystawił Małemu w domu dziecka opinię: FIZYCZNIE ZDROWY, należy publiczne powiesić!
W końcu Niepłodni komunikują, że czas się kończy i muszą już iść. My zostajemy. Panie z OA wręczają nam dyplomy i przyłapujemy się tym, że kiedy wchodzi PANI DYREKTOR wszyscy wstajemy. Zabrakło tylko chóralnego DZIEEEŃ-DOOOO-BRYYYYY! Hahahaha. Teraz zauważam, że jest coś w tym, że NIEPŁODNY od samego początku mówi, że BEZDZIETNA STARA PANNA przypomina mu nudną nauczycielkę języka polskiego.
Przed samym wyjściem do domu organizujemy taką małą rundę podsumowującą. Każdy ma się wypowiedzieć. I tu odbywa się sam szczyt hipokryzji. Nagle okazuje się, że wszyscy będziemy tęsknić za STARĄ PANNĄ i super-ciekawymi 4-godzinnymi nasiadówami. Niektórzy wręcz obawiają się, że z przyzwyczajenia w kolejne czwartki przyjadą po pracy do Ośrodka. Jeszcze inni chwalą profesjonalizm prowadzących. Ludzie?! Czy wy już nie pamiętacie że puścili nam filmik o porodzie, po którym to laliście łzy?  Ja i NIEPŁODNY wykrztusiliśmy po szczerym stwierdzeniu, że dla nas cenne było spotkanie innych niepłodnych i złamanie tabu adopcji. FINITO.
Prawdę powiedziawszy nie specjalnie mam ochotę się wypowiadać publicznie z racji tego, że: po pierwsze mam na brodzie 2 wielkie syfy i wszyscy się na nie gapią, a po drugie, że… jedna z uczestniczek kursu jest w ciąży! Podejrzewam to już od kilku tygodni ale teraz jestem tego pewna. Ta myśl wywołuje u mnie chaos myślowy i totalną dekoncentracją.

Sinus wchodzi w fazę (okresowo) malejącą.


przeniesione z mychcemymiecdziecko.blox.pl

sobota, 30 czerwca 2012

Jak w tytule. Tyle wiemy o sobie ile nas sprawdzono. Ja uparcie kilka wpisów temu dawałam do zrozumienia, że wychodzę na prostą. Wtedy naprawdę w to wierzyłam.
Od kilku dni trę tyłkiem o dno. W sumie nie wiem co było triggerem. Chyba coś zupełnie nieistotnego, skoro nawet nie pamiętam. A może zwyczajnie poczucie osamotnienia i izolacji osiągnęło punkt krytyczny. Ciągłe siedzenie w domu nie działa na mnie kojąco. Z kolei wyjście stąd mnie przeraża. Tylko tu się czuję bezpiecznie. Szkoda, że bezpieczeństwo nie równa się poczuciu radości życia.
Najdrobniejsza rzecz potrafi wywołać we mnie wybuch agresji. Jedzenie przed telewizorem czy uwaga „gdzie ty skręcasz?!” doprowadza do dzikiej awantury. Warto zaznaczyć, że sama robię rzeczy, które dla NIEPŁODNEGO są zakazane. Rozwalam wszystko, co tak ciężko buduję w okresach „stabilnych i wzrostowych”.
Gwoździem do trumny okazało się być jednak tygodniowe dziecko sąsiadów. Wracam sobie do domu ze 100-kilową torbą zakupów. Nawet mnie ta sytuacja śmieszy, bo muszę wyglądać jak koń pociągowy. W głowie gra mi przedłużenie piosenki usłyszanej w radiu w samochodzie. Nagle zwrot akcji. Przez otwarte okno balkonowe słyszę przeraźliwy płacz noworodka. Staram się nie słuchać. Wszystko na nic. Nie da się. Widzę, jak drży mi dłoń i nie mogę wcelować kluczem do zamka. Radio w głowie przestaje grać. Na klatce schodowej jest jeszcze gorzej. Napięcie narasta. Koło „płaczących” drzwi osiągam apogeum i wpadam w szał. Torba z zakupami spada mi z ramienia. Mam uczucie, że cała się rozpadam na malutkie kawałeczki. Zupełnie jak tafla hartowanego szkła. Siadam na brudnych schodach (mimo, że mam jasne spodnie – w innej sytuacji to niedopuszczalne). Wyję w głos. Z rzęs kapie tusz a ja przyglądam się rozsypanym zakupom.  Czuję taki żal i zazdrość, że nie potrafię się opanować.
W końcu brakuje mi tchu i taka rozmazana wdrapuję się na 3-cie piętro. Ucierpiało tylko 1 jajko. W miarę szybko doprowadzam się do ładu, ale nie potrafię osiągnąć pełnego spokoju. W kółko analizuję, co się właściwie stało. Wreszcie dociera do mnie wniosek. Chodzi o to, że pozazdrościłam im uczucia posiadania kawałka siebie. Zadaję sobie pytanie: „czy adoptowany noworodek zaspokoi moją potrzebę bycia mamą?”. Chyba nie. Ta potrzeba bycia mamą składa się z wielu innych potrzeb. Myślę, że 2 są najważniejsze: móc się opiekować kimś bezbronnym i pozostawić na świecie kawałek siebie. Spełnienie pierwszej z nich chyba nie jest do końca rozwiązaniem problemu. Chociaż… z dwojga złego lepiej pozostać z tylko jednym, a nie dwoma problemami… Nie wiem.  Nic już nie wiem.

Trądzik


przeniesione z mychcemymiecdziecko.blox.pl

poniedziałek, 25 czerwca 2012

Jakoś nie poruszałam tego tematu wcześniej. Chyba bałam się, że ktoś mógłby oskarżyć mnie o niewystarczającą motywację i zbyt małe zdeterminowanie w walce o dziecko.
Problem dotyczy trądziku, pryszczy, wyprysków, zaskórników czy jak ktoś woli bardziej wprost SYFÓW. Przypadłość towarzyszy mi wiernie od 15 lat. Nie powiem – miewam kilkumiesięczne przerwy, ale sinusoidalny charakter tego zjawiska powoduje, że nawet podczas krótkich chwil „odpoczynku” drżę przed jego nawrotem. Myślę, że jak ktoś tego nie uświadczył na własnej skórze, nie może sobie nawet wyobrazić jak wygląda życie osoby dotkniętej taką niedoskonałością.
Wygląd biedronki przekłada się 1:1 na cały przebieg mojego życia. W okresach odpoczynku realizuję swoje plany i marzenia. W czasie „wysypu” – nie żyję. Serio. No bo jak inaczej określić funkcjonowanie na zasadzie: nigdzie nie wychodzę, nie odzywam się na służbowych spotkaniach, życie towarzyskie zostaje zawieszone do odwołania, nie jeżdżę na rowerze (bo słońce),  nie jem na mieście (nie wiadomo czy nic nie dosypali), chodzę w golfie w 30 stopniowym upale itd. itd.
Moja walka z tym problemem zaczęła się dawno temu i polegała na byciu piłeczką pingpongową pomiędzy tenisistami dwóch profesji: dermatologiem i endokrynologiem. Przypadek był o tyle beznadziejny, że jakiekolwiek standardowe metody i procedury postępowania do niego nie pasowały. A ponieważ jak nie wiadomo jak postąpić – postępuje się zgodnie z tymi standardowymi metodami i procedurami w nadziei, że przypadkowo zadziałają. Naiwność. Nawet jeśli następowała zmiana personalna któregoś z graczy – nie następowały żadne rewolucje. Nikt nie zadał sobie trudu bardziej dogłębnej analizy mojego case’u – bo po co. Lepiej szprycować kogoś DIANE-35, tetracyklinami  i przyglądać się jak blizn przybywa. 
Od kilku miesięcy cieszyłam się właśnie okresem odpoczynku od bolących natrętów na twarzy, plecach i ramionach. SŁYNNY DOKTOR szprycował mnie kilogramami hormonów, które utrzymywały mnie w genialnym stanie. Łudziłam się, że to może nie to i zostałam cudowanie uleczona, że już nie będzie nawrotu i że zacznę żyć jak człowiek. Wielokrotnie przeglądałam się w lusterku samochodowym i komentowałam przy NIEPŁODNYM: „Nawet nie wiesz jak ja doceniam, że mój problem się skończył”. Śmiał się ze mnie. Czasem nawet odpowiadał: „A jakie ty tam miałaś syfy? Czasem coś tam wyskoczyło. Jak każdemu”. Ta symulacja braku pamięci miała niby być pocieszeniem…
Przełom nastąpił po 3-cim transferze, kiedy to SŁYNNY DOKTOR zapodał mi podwójną dawkę luteiny (w stosunku do tego co zwykle przepisywał). Transfer się nie udał. Przestałam brać leki i mieszanina hormonów wybuchła pozostawiając na mojej buzi krajobraz jak po wybuchu bomby w Hiroszimie. Wyłam z powodu utraty zarodków. Wyłam z powodu wielkich bolących zaskórników na brodzie. Wyłam, bo miałam na nosie olbrzymiego czerwonego motyla. Wyłam, dlatego, że moje czoło pokrywała łączka ropnych biało zakończonych wyprysków. Życie nie miało sensu.
Mailowo zapytałam SŁYNNEGO o powód takiego stanu rzeczy. Bałam się, że odbierze to jako histerię przewrażliwionej na swoim punkcie migotki. Odpowiedź mnie zaskoczyła. Była dość naukowa, ale wyczuwałam wyraźną chęć pomocy.
Niestety SŁYNNY, podobnie jak wszyscy jego koledzy po fachu, zarzucił „standardową ścieżkę”. Winą obarczył niby wybujały testosteron i nakazał zrobić badania. Badania pokazały błąd tego toku rozumowania, ponieważ ów hormon ledwo się odbijał od dolnej granicy normy. Podczas wizyty wręcz z trumfem wyciągałam świstek z laboratorium. Triumf trwał zaledwie 5 sekund, ponieważ okazało się, że jestem niedouczona i nie zrobiłam „wolnej frakcji”, tylko wartość całkowitą. Nooo dobra. Niech mu będzie.
Syfy się już przyzwoicie goiły, a ja psychicznie stawałam na nogi. Musiałam. Kolejny transfer był tuż tuż. SŁYNNY nawet pamiętał o moim przewrażliwieniu na punkcie gładkiej cery i tym razem zdecydował mnie aż tak nie podkoksować.
Wszystko na nic. Transfer przepadł a ja znów musiałam odstawić leki. I co? I mięliśmy powtórkę z rozrywki. Tym razem nie odpuściłam tak łatwo. Haaa – nie będzie, że jestem niedouczona. Zakomunikowałam tylko SŁYNNEMU, że znów jestem biedronką i wybieram się do laboratorium celem wyjaśnienia sprawy. Poprosiłam o sugestie hormonów do zbadania. Długo nie musiałam czekać i zaraz z pomiędzy kolorowych exceli na firmowym komputerze wyłoniła się przeglądarka. O istnieniu niektórych z tych cudów nie miałam pojęcia.
O 15:01 wystrzeliłam od biurka jak koń wyścigowy, celem przepisania SŁYNNEJ listy na druczki prywatnej przychodni, w której moja korporacja łaskawie funduje mi ubezpieczanie. Odbiłam się od kilku gabinetów, żeby wreszcie trafić do takiego znachora, któremu w końcu wolno to zlecić. Oczywiście, po tym jak zobaczyłam, że gościowi o urodzie dezodorantu w kulce pobłyskuje łańcuszek z krzyżykiem z pomiędzy kołnierzyków, nie zdecydowałam się na powiedzenie prawdy i tylko prawdy. Zmyśliłam jakąś historykę o depresji z powodu trądziku. Typ wydawał się nawet uwierzyć, ale od niechcenia wymamrotał pytanie: „Lekarz prowadzący?”. „Eeeeee, eeee, eeee, ale ja nie chodzę u was do ginekologa”. „Lekarz prowadzący?” (i tu ton wykazywał już zniecierpliwienie). „Eeee, eeee, eee SŁYYYYNNY DOKTOR” (powiedziałam najciszej jak potrafiłam). Zero komentarza. Złapałam skierowanie w garść i sto razy podziękowałam. Już myślami byłam piętro niżej w laboratorium, kiedy DEZODORANT W KULCE powiedział: „Proszęęę bardzooo, i proszę pozdrowić SŁYNNEGO DOKTORA”. Wow. Ja tu plączę się w zeznaniach, a typ od razu się połapał o co chodzi. Hahaha.
W ciągu kolejnych kilku dni spływały wyniki badań. Już sama nie wiem co jest gorsze: upewnić się o chorobie (nawet najgorszej), czy przeżywać schizofrenię czując rozdźwięk pomiędzy tym jak się czuję, a tym co pokazują idealne cyferki.
W tym momencie cała krzyczałam. Co jest do cholery? Nie jestem w ciąży! Wyglądam jak 13-latka w apogeum okresu dojrzewania! Dlaczego te wyniki dowodzą mojego dobrego zdrowia!?
Oczywistym było, że trzeba szukać dalej. Niestety tylko dla mnie świat jest czarno-biały. SŁYNNY DOKTOR miał dość maili z rebusami z endokrynologicznych stężeń. Odpisał, że trądzik jest idiopatyczny i zaprasza do dermatologa. Popłakałam się z bezsilności. Chyba bym wolała szczerość w rodzaju: „…Droga Pani, czy życzy sobie Pani pięknego różowego dzidziusia, czy może wolałaby Pani karierę fotomodelki?...”.

Dla mnie to był koniec. I nie chodzi o to, że kolejny łapiduch nie ma na tyle kompetencji, żeby znaleźć źródło problemu –krost. To koniec, bo całkowicie straciłam zaufanie do SŁYNNEGO. Nie mam już w sobie nadziei i wiary w to, że to właśnie on znajdzie przyczynę mojej niepłodności. Tak jak mój trądzik przestał być dla niego interesującym case’m, tak moja niepłodność z pewnością tak samo go znudzi. Ciekawe co powie? Pewnie, że jest idiopatyczna. Ostatnio lubią używać tego słowa. Pytanie ile jeszcze wyciągnie z nas pieniędzy do czasu kiedy to usłyszę…