Siedzę w robocie. Mamy tu chwilowy kryzys, dzięki czemu
czuję się silnej zaangażowana w niecodzienny zakres zadań. Co chwila smartfon radośnie
informuje mnie o nowych mailowych ofertach zakupów grupowych. Bezmyślnie chwilowo
przerzucam uwagę na prywatną skrzynkę mailową. Pośród długich tytułów
przekonujących o nieziemskich okazjach widzę jeden króciutki: Kasia. Chyba nie
znam nadawcy. Bez chwili zastanowienia klikam. Dużo załączników, których miniaturki
wyświetlają się w dole maila. Coraz szczerzej otwieram oczy jak dostrzegam znajome
twarze na fotkach. Wracam do treści. Nie wierzę! Para z naszego szkolenia w Ośrodku
Adopcyjnym chwali się powiększeniem rodziny. Opowiadają o… 4-letniej Kasi,
która jest już ich ukochaną córeczką. Piszą, że są szczęśliwi jak nigdy i że
ich życie wywaliło się do góry nogami. Banał, ale jakże prawdziwy! Idę do
fotek. Kasia jest śliczna. Od samego początku widzę jej uderzające podobieństwo
do nowej mamy. Ten charakterystyczny kolor włosów! Jakbym ich nie znała to bym
w życiu nie nabrała się na żadną story o adopcji. Czuję jak po policzkach
spływają mi łzy. Nie kontroluję wzruszenia. Nawet nie próbuję. W sekundę w
mojej głowie rozstrzyga się batalia za i przeciw adopcji. Ale ja byłam głupia!
Jest mi wstyd przed samą sobą. Jak mogłam do tej pory myśleć, że takie śliczne maleństwo
sprawi, że będziemy rodziną drugiej kategorii.
Po chwili dociera do mnie kolejna otrzeźwiająca myśl: po
jaką cholerę narażam zdrowie?! Po cholerę walczę z naturą?! Po cholerę tracę
czas?! Po cholerę ciągle kłamię?! Po cholerę godzę się na upokarzające badania?!
Po cholerę wożę po nocach próbki śluzu w lodówce na koniec świata?! Po cholerę
leję co miesiąc łzy?! Po cholerę ciągle walczę?! Po cholerę odbieram sobie
prawo do bycia szczęśliwą?! Po cholerę wciąż czekam!? Przecież szczęście jest
tuż obok!
Odpisuję na maila. Gratuluję. Dopytuję o szczegóły. Jeszcze
raz gratuluję.
Forwarduję maila do NIEPŁODNEGO i wyraźnie sygnalizuję na
komunikatorze, że koniec udawania zaangażowania w pracę i że ma luknąć do
prywatnej skrzynki right now. O dziwo od razu odpisuje, że ja też mam luknąć do
swojej. No co on? Przecież właśnie na nią patrzę. Odświeżam: Wyniki badania
nasienia. A no tak. Kazałam mu zrobić 2 dni temu. Eeee jakie to ma teraz
znaczenie. Przecież teraz najważniejsze jest dla mnie dowiedzieć się czy on też
ma to poczucie, że „po cholerę bla bla bla”.
Otwieram załącznik jego maila. Ja chyba zwariuję… Wyniki
badania nasienia nie są aż tak dobre, jak te zrobione u INNOWACYJNEGO (co do
tego, że je nam podmienili nie mamy żadnych wątpliwości). Nie ma to
najmniejszego znaczenia, gdyż to co widzę jest i tak szokiem. Wyniki są
REWELACYJNE i przynajmniej dwa razy lepsze od tego co WHO uznaje za normę. ŁAŁ!
O teratozoospermii nie ma już mowy! Plemniki bardzo się poprawiły! Basen,
gotowanie w domu, zminimalizowanie ilości „witaminki E” i słodyczy się opłaciły!
Serce mi wali! Przecież już prawie podjęłam decyzję o tym,
że wracamy do tematu adopcji a on mi tu wyjeżdża z hasłem: MOŻE SIĘ UDAĆ
NATURALNIE!. Co za dzień… Dopiero po kilku godzinach osiągam spokój. Jestem
znów pełna nadziei. Właśnie zobaczyłam kilka światełek w tym ciemnym tunelu
jakim jest bezpłodność… Kolejne fatamorgany czy zbliżamy do wyjścia?
Po cholerę... oj ile razy też o to pytam... Pozdrawiam serdecznie i cicho podczytuję uciszając jajniki po hiperstymulacji :)
OdpowiedzUsuń