piątek, 26 października 2012

Miłe panie


Kolejna wycieczka do Poznania za nami. Jesienna pogoda nie ułatwia sprawy. Podróż jest zdecydowanie dłuższa i bardziej męcząca niż ostatnio. Pierwszym krokiem jest Wielkopolskie Centrum Onkologii. Brrrr już od samego pisania tej nazwy grabieją mi dłonie. Szpital okazuje być labiryntem Minotaura. Jeździmy windą w górę i w dół, bo na każdym z pięter istnieje inny pogląd na kolejność czynności, które musimy wykonać. 70% ludzi wsiadających do windy nosi albo peruki albo chusty. Nie potrafię się przyzwyczaić do tego krajobrazu i na widok każdego kolejnego pasażera przechodzą mnie dreszcze.  W rękach mam coraz więcej różnych karteczek, które mają ułatwić mi poruszanie po budynku. Efekt jest zupełnie przeciwny. Jestem zagubiona. NIEPŁODNY wlecze się za mną, nie ogarniając nawet 10% tego, co tu się ma wydarzyć. Powiem więcej – mogę się założyć, że on nawet nie wie, czy badania w tym budynku w ogóle go dotyczą. No dobra – wygląda, że wycieczka krajoznawcza ma też stację w pokoju księgowych. „Bożenki” wypisują fakturę na „dwa dzięcioły” z moim nazwiskiem zaczynającym się od małej litery kwitując, że to przecież żadna różnica. Kompletnie nam się nie śpieszy, ponieważ do badania w kolejnej przychodni mamy ponad 2h - mimo to nie przeciągam sprawy i nie domagam się poprawnego zapisu w dokumentach. Wydaje się, że ostatnia stacja na tej drodze krzyżowej to pobranie krwi. Przemiła pani doktor bierze mnie za rękę i jedziemy na jeszcze inne piętro. Po drodze tłumaczy mi szczegóły techniczne dotyczące obróbkę próbki mojej krwi i przeprasza za spóźnienie. Ejjj nie rozumiem: przecież to tylko pobranie krwi, róbcie z nią co chcecie byle był jakiś wynik, a spóźnienie… jakie spóźnienie?  Pod gabinetem zabiegowym jest ze 150 osób! To 3h czekania! Część ludzi jest w szlafrokach. Część zwyczajnie przyjechała zrobić badania przed pracą. Kolejne peruki i chusty wywołują odruch wymiotny. Chcę usiąść przekonana, że dłużej tu zabawię. Pani doktor jednym szarpnięciem wybija mi ten pomysł z głowy i przeciskamy się przez tłum ludzi. Ku mojemu zdziwieniu wchodzimy do gabinetu zabiegowego. Halo! A kolejka!? Mnie to nie dotyczy?! Pani doktor sadza mnie na krześle i nakazuje pielęgniarce pobrać krew, którą ona zaraz zabierze na inne piętro. Pielęgniarka żąda skierowania. Nie mamy. W końcu pani doktor przekonuje pielęgniarkę do nakłucia pod warunkiem, że w ciągu 10 minut załatwimy papierek z jeszcze innego piętra. Wychodzimy z zabiegowego i znów tłum peruk. Czuję, że łzy napłynęły mi do oczu. Jeszcze jedno mrugnięcie i spłyną po policzkach. Nie wytrzymuję wytrzeszczu i mrugam. Jest mi tak bardzo żal tych wszystkich ludzi, którzy z takimi poważnymi problemami musieli tam tak długo czekać, podczas gdy ja płacąc parę złotych byłam VIPem. Serce wali mi jak młot, a pani doktor kolejny raz przeprasza mnie za spóźnienie. Tłumaczę, że nie umawiałyśmy się na żadną określoną godzinę i ma w końcu przestać. Mam nadzieję, że jestem w takim miejscu pierwszy i ostatni raz w życiu. Jeszcze tylko to skierowanie z parteru i wychodzę na zewnątrz! Szybko poszło. Podaję skierowanie pani doktor i spoglądam na to, co już trzyma w rękach. To kserówka mojej karteczki ze SŁYNNEJ KLINIKI, na której prof. POZNAŃSKI zlecił badania. Ponieważ nie był to żaden oficjalny dokument pozwoliłam sobie podczas wizyty zrobić na nim notatki. Między innymi jest tam dość wyraźnym drukiem parafraza z jego słów: „Panie w Centrum Onkologii są bardzo miłe, bo moją od niego dużo zleceń”. Hahahahahahahaha. No ale co? Nie były miłe?! Były!
W oczekiwaniu na badania w kolejnej przychodni pijemy kawę w majątku pani Kulczyk. NIEPŁODNY od samego rana jest naburmuszony. Mam wrażenie, że wini mnie nawet za fatalną pogodę podczas jazdy, TIRy i ślamazarnie włączające się do ruchu matizy. W kółko albo milknie na całe godziny albo na mnie ryczy. Jest nerwowa atmosfera. Nawet ulubiona kawa mi kompletnie nie smakuje. Boję się o tym powiedzieć głośno, żeby nie przerwać mu lektury jakiegoś dziennika. Fatalnie się czuję. Mam jakieś skurcze w jelitach i muszę iść do toalety. NIEPŁODNY nie wykazuje cienia empatii i nie wpada na pomysł poczekania na mnie pod wejściem. Chce już iść do auta. Delikatnie sugeruję, że potrzebuję jego obecności (ponieważ do cholery coś niedobrego się ze mną dzieje) i że sam też mógłby pójść, bo po kawie zaraz będzie piszczeć „siiiiiku”. Robi mi łaskę, że poczeka i manifestuje poczucie straty czasu włączając serwis informacyjny w telefonie. Do toalety nie idzie. Po 5 minutach w samochodzie rozlega się piszczenie: „siiiiiku”. Nie mogę się powstrzymać od komentarza. Ojjjj sporo mnie to kosztuje. NIEPŁODNY zaczyna wydzierać się na mnie na środku ulicy. Nie hamuje go nawet fakt przechodzących z na przeciwka ludzi. Mam gdzieś tych ludzi. Jest mi tak przykro znosić tę atmosferę. Najchętniej bym rzuciła w niego segregatorem z wynikami badań i poszła w przeciwnym kierunku. Aleee chwila... Kto komu tu robi łaskę? Przecież to głównie mi zależało…

I kolejne badanie. Już w drzwiach kliniki spotykamy POZNAŃSKIEGO. Odwzajemnia uśmiech ale nieśmiałość nakazuje mu szybko przerwać kontakt wzrokowy. Warunki sanitarne mają tam tragiczne i pobranie nasienia do analizy okazuje być wyzwaniem. Już sama nie wiem co nam bardziej przeszkadza: zapach zawilgoconych ścian czy ta zgniła atmosfera między nami. W końcu się udaje.

Wychodzimy z budynku i wsiadamy bez słowa do samochodu. NIEPŁODNY wiedząc, że jestem bardzo głodna odgrywa się na mnie (nie wiem za co) ruszając prosto do domu. Nie chce mi się szarpać o powrót do majątku pani Kulczyk. Boli mnie brzuch i może te 3h jazdy wyjdą mi na dobre… Tak się też dzieje. W radiu jest rewelacyjny reportaż pana Olszańskiego o ojcu niepełnosprawnego umysłowo nastolatka. Trochę śpię, trochę słucham… Dojeżdżamy do domu i po bólu brzucha nie ma śladu.

poniedziałek, 15 października 2012

Hmmm...


Razem z parą innych NIEPŁODNYCH wybieramy się z wizytą do Kasi i jej nowej rodziny. Trochę się denerwuję. Boję się zobaczyć coś, co mnie odstraszy od tego scenariusza. Kasia razem z mamą otwierają nam drzwi. Ona jest przeurocza! To maleństwo nie jest typem blond aniołka. Jest nieidealna. Pomimo „przebrania” jej za dziecko z normalnej rodziny, łatwo dopatruję się kilku śladów starych zaniedbań. Zakołtuniona fryzura a’la mały Karwowski i wada wymowy są w rzeczywistości pierdołami, ale ja te pierdoły zauważam. Hmm… Nie będę udawać, że dopiero teraz odkryłam w sobie perfekcjonizm, ale fakt, że w pierwszej kolejności wyłapuję takie szczególiki, stawia moją gotowość do zaakceptowania kogoś/czegoś nieidealnego pod znakiem zapytania.
Na początku Kasia się trochę wstydzi, ale kilka trików szybko ją rozkręca i nagle stajemy się publicznością oglądającą pokaz tańca, śpiewu i liczenia do 10 (nie do końca zgadzającego się z tym co pokazuje na paluszkach ;)).

Cała ta wizyta jest teoretycznie politycznie poprawna. Nie wydarza się nic, co mogłoby nas zdołować i zniechęcić do adopcji. Jest jednak coś, co powoduje że jesteśmy spięci. Wszyscy bez wyjątku, choć każdy gra swoją rolę miłego wujostwa oskarowo. Co się tu dzieje?

Wychodzimy i w samochodzie zaczyna się żywiołowa wymiana zdań. Tak tak – wymiana, a nie monolog (jak zawsze). NIEPŁODNY mnie zaskakuje jak już myślałam, że nigdy nie zaskoczy. Szybko wysuwa wniosek, że napięcie wynikało nie z faktu nieidealności uroczej Kasi, ale z postawy jej nieuroczych rodziców. Rzeczywiście! Teraz też to widzę. Oni są tacy zasadniczy. Mała ma jasno określone reguły funkcjonowania w domu. Nie może przychodzić do łóżka rodziców, a oglądanie bajki do końca staje pod znakiem zapytania jak tylko przekroczy magiczną odległość od telewizora. Można by tu wymieniać i wymieniać ale wniosek jest chyba ważniejszy. My tacy nie jesteśmy! Nasz kot jest pieszczony nawet gdy jasno komunikuje, że nie ma na to ochoty ;).

Ufff to nie to dziecko jest problemem. Napięcie wynikało z podejścia jego rodziców. Hmm, są nieco od nas starsi i myślę sobie, że może to ten wiek powoduje takie nieprzyjemne usztywnienie. Jasna cholera – trzeba się spieszyć. Po raz tysięczny doceniam fakt zabrania się za powiększanie rodziny z pewnym wyprzedzeniem. Może dzięki temu będzie normalna…

niedziela, 7 października 2012

Kasia

Siedzę w robocie. Mamy tu chwilowy kryzys, dzięki czemu czuję się silnej zaangażowana w niecodzienny zakres zadań. Co chwila smartfon radośnie informuje mnie o nowych mailowych ofertach zakupów grupowych. Bezmyślnie chwilowo przerzucam uwagę na prywatną skrzynkę mailową. Pośród długich tytułów przekonujących o nieziemskich okazjach widzę jeden króciutki: Kasia. Chyba nie znam nadawcy. Bez chwili zastanowienia klikam. Dużo załączników, których miniaturki wyświetlają się w dole maila. Coraz szczerzej otwieram oczy jak dostrzegam znajome twarze na fotkach. Wracam do treści. Nie wierzę! Para z naszego szkolenia w Ośrodku Adopcyjnym chwali się powiększeniem rodziny. Opowiadają o… 4-letniej Kasi, która jest już ich ukochaną córeczką. Piszą, że są szczęśliwi jak nigdy i że ich życie wywaliło się do góry nogami. Banał, ale jakże prawdziwy! Idę do fotek. Kasia jest śliczna. Od samego początku widzę jej uderzające podobieństwo do nowej mamy. Ten charakterystyczny kolor włosów! Jakbym ich nie znała to bym w życiu nie nabrała się na żadną story o adopcji. Czuję jak po policzkach spływają mi łzy. Nie kontroluję wzruszenia. Nawet nie próbuję. W sekundę w mojej głowie rozstrzyga się batalia za i przeciw adopcji. Ale ja byłam głupia! Jest mi wstyd przed samą sobą. Jak mogłam do tej pory myśleć, że takie śliczne maleństwo sprawi, że będziemy rodziną drugiej kategorii.

Po chwili dociera do mnie kolejna otrzeźwiająca myśl: po jaką cholerę narażam zdrowie?! Po cholerę walczę z naturą?! Po cholerę tracę czas?! Po cholerę ciągle kłamię?! Po cholerę godzę się na upokarzające badania?! Po cholerę wożę po nocach próbki śluzu w lodówce na koniec świata?! Po cholerę leję co miesiąc łzy?! Po cholerę ciągle walczę?! Po cholerę odbieram sobie prawo do bycia szczęśliwą?! Po cholerę wciąż czekam!? Przecież szczęście jest tuż obok!

Odpisuję na maila. Gratuluję. Dopytuję o szczegóły. Jeszcze raz gratuluję.

Forwarduję maila do NIEPŁODNEGO i wyraźnie sygnalizuję na komunikatorze, że koniec udawania zaangażowania w pracę i że ma luknąć do prywatnej skrzynki right now. O dziwo od razu odpisuje, że ja też mam luknąć do swojej. No co on? Przecież właśnie na nią patrzę. Odświeżam: Wyniki badania nasienia. A no tak. Kazałam mu zrobić 2 dni temu. Eeee jakie to ma teraz znaczenie. Przecież teraz najważniejsze jest dla mnie dowiedzieć się czy on też ma to poczucie, że „po cholerę bla bla bla”.

Otwieram załącznik jego maila. Ja chyba zwariuję… Wyniki badania nasienia nie są aż tak dobre, jak te zrobione u INNOWACYJNEGO (co do tego, że je nam podmienili nie mamy żadnych wątpliwości). Nie ma to najmniejszego znaczenia, gdyż to co widzę jest i tak szokiem. Wyniki są REWELACYJNE i przynajmniej dwa razy lepsze od tego co WHO uznaje za normę. ŁAŁ! O teratozoospermii nie ma już mowy! Plemniki bardzo się poprawiły! Basen, gotowanie w domu, zminimalizowanie ilości „witaminki E” i słodyczy się opłaciły!

Serce mi wali! Przecież już prawie podjęłam decyzję o tym, że wracamy do tematu adopcji a on mi tu wyjeżdża z hasłem: MOŻE SIĘ UDAĆ NATURALNIE!. Co za dzień… Dopiero po kilku godzinach osiągam spokój. Jestem znów pełna nadziei. Właśnie zobaczyłam kilka światełek w tym ciemnym tunelu jakim jest bezpłodność… Kolejne fatamorgany czy zbliżamy do wyjścia?

sobota, 6 października 2012

Akcja TERMOS II

Akcja termos ma swoje zakończenie bardzo wcześnie rano w samym środku weekendu. Dzięki temu ryzyko utknięcia w korkach czy przymusu jazdy w kolumnie tirów po polskich drogach zostaje zminimalizowane. Próbka, obłożona wkładami mrożącymi w samochodowej lodówce turystycznej, bezpiecznie dociera do POZNAŃSKIEGO. Oboje czujemy ulgę i urządzamy sobie miły dzień w Starym Browarze. Teraz już tylko spokojnie odliczamy dni do kolejnego wyjazdu.