Kolejna wycieczka do Poznania za nami. Jesienna pogoda nie ułatwia sprawy. Podróż jest zdecydowanie dłuższa i bardziej męcząca niż ostatnio. Pierwszym krokiem jest Wielkopolskie Centrum Onkologii. Brrrr już od samego pisania tej nazwy grabieją mi dłonie. Szpital okazuje być labiryntem Minotaura. Jeździmy windą w górę i w dół, bo na każdym z pięter istnieje inny pogląd na kolejność czynności, które musimy wykonać. 70% ludzi wsiadających do windy nosi albo peruki albo chusty. Nie potrafię się przyzwyczaić do tego krajobrazu i na widok każdego kolejnego pasażera przechodzą mnie dreszcze. W rękach mam coraz więcej różnych karteczek, które mają ułatwić mi poruszanie po budynku. Efekt jest zupełnie przeciwny. Jestem zagubiona. NIEPŁODNY wlecze się za mną, nie ogarniając nawet 10% tego, co tu się ma wydarzyć. Powiem więcej – mogę się założyć, że on nawet nie wie, czy badania w tym budynku w ogóle go dotyczą. No dobra – wygląda, że wycieczka krajoznawcza ma też stację w pokoju księgowych. „Bożenki” wypisują fakturę na „dwa dzięcioły” z moim nazwiskiem zaczynającym się od małej litery kwitując, że to przecież żadna różnica. Kompletnie nam się nie śpieszy, ponieważ do badania w kolejnej przychodni mamy ponad 2h - mimo to nie przeciągam sprawy i nie domagam się poprawnego zapisu w dokumentach. Wydaje się, że ostatnia stacja na tej drodze krzyżowej to pobranie krwi. Przemiła pani doktor bierze mnie za rękę i jedziemy na jeszcze inne piętro. Po drodze tłumaczy mi szczegóły techniczne dotyczące obróbkę próbki mojej krwi i przeprasza za spóźnienie. Ejjj nie rozumiem: przecież to tylko pobranie krwi, róbcie z nią co chcecie byle był jakiś wynik, a spóźnienie… jakie spóźnienie? Pod gabinetem zabiegowym jest ze 150 osób! To 3h czekania! Część ludzi jest w szlafrokach. Część zwyczajnie przyjechała zrobić badania przed pracą. Kolejne peruki i chusty wywołują odruch wymiotny. Chcę usiąść przekonana, że dłużej tu zabawię. Pani doktor jednym szarpnięciem wybija mi ten pomysł z głowy i przeciskamy się przez tłum ludzi. Ku mojemu zdziwieniu wchodzimy do gabinetu zabiegowego. Halo! A kolejka!? Mnie to nie dotyczy?! Pani doktor sadza mnie na krześle i nakazuje pielęgniarce pobrać krew, którą ona zaraz zabierze na inne piętro. Pielęgniarka żąda skierowania. Nie mamy. W końcu pani doktor przekonuje pielęgniarkę do nakłucia pod warunkiem, że w ciągu 10 minut załatwimy papierek z jeszcze innego piętra. Wychodzimy z zabiegowego i znów tłum peruk. Czuję, że łzy napłynęły mi do oczu. Jeszcze jedno mrugnięcie i spłyną po policzkach. Nie wytrzymuję wytrzeszczu i mrugam. Jest mi tak bardzo żal tych wszystkich ludzi, którzy z takimi poważnymi problemami musieli tam tak długo czekać, podczas gdy ja płacąc parę złotych byłam VIPem. Serce wali mi jak młot, a pani doktor kolejny raz przeprasza mnie za spóźnienie. Tłumaczę, że nie umawiałyśmy się na żadną określoną godzinę i ma w końcu przestać. Mam nadzieję, że jestem w takim miejscu pierwszy i ostatni raz w życiu. Jeszcze tylko to skierowanie z parteru i wychodzę na zewnątrz! Szybko poszło. Podaję skierowanie pani doktor i spoglądam na to, co już trzyma w rękach. To kserówka mojej karteczki ze SŁYNNEJ KLINIKI, na której prof. POZNAŃSKI zlecił badania. Ponieważ nie był to żaden oficjalny dokument pozwoliłam sobie podczas wizyty zrobić na nim notatki. Między innymi jest tam dość wyraźnym drukiem parafraza z jego słów: „Panie w Centrum Onkologii są bardzo miłe, bo moją od niego dużo zleceń”. Hahahahahahahaha. No ale co? Nie były miłe?! Były!
W oczekiwaniu na badania w kolejnej przychodni pijemy kawę w majątku pani Kulczyk. NIEPŁODNY od samego rana jest naburmuszony. Mam wrażenie, że wini mnie nawet za fatalną pogodę podczas jazdy, TIRy i ślamazarnie włączające się do ruchu matizy. W kółko albo milknie na całe godziny albo na mnie ryczy. Jest nerwowa atmosfera. Nawet ulubiona kawa mi kompletnie nie smakuje. Boję się o tym powiedzieć głośno, żeby nie przerwać mu lektury jakiegoś dziennika. Fatalnie się czuję. Mam jakieś skurcze w jelitach i muszę iść do toalety. NIEPŁODNY nie wykazuje cienia empatii i nie wpada na pomysł poczekania na mnie pod wejściem. Chce już iść do auta. Delikatnie sugeruję, że potrzebuję jego obecności (ponieważ do cholery coś niedobrego się ze mną dzieje) i że sam też mógłby pójść, bo po kawie zaraz będzie piszczeć „siiiiiku”. Robi mi łaskę, że poczeka i manifestuje poczucie straty czasu włączając serwis informacyjny w telefonie. Do toalety nie idzie. Po 5 minutach w samochodzie rozlega się piszczenie: „siiiiiku”. Nie mogę się powstrzymać od komentarza. Ojjjj sporo mnie to kosztuje. NIEPŁODNY zaczyna wydzierać się na mnie na środku ulicy. Nie hamuje go nawet fakt przechodzących z na przeciwka ludzi. Mam gdzieś tych ludzi. Jest mi tak przykro znosić tę atmosferę. Najchętniej bym rzuciła w niego segregatorem z wynikami badań i poszła w przeciwnym kierunku. Aleee chwila... Kto komu tu robi łaskę? Przecież to głównie mi zależało…
I kolejne badanie. Już w drzwiach kliniki spotykamy POZNAŃSKIEGO. Odwzajemnia uśmiech ale nieśmiałość nakazuje mu szybko przerwać kontakt wzrokowy. Warunki sanitarne mają tam tragiczne i pobranie nasienia do analizy okazuje być wyzwaniem. Już sama nie wiem co nam bardziej przeszkadza: zapach zawilgoconych ścian czy ta zgniła atmosfera między nami. W końcu się udaje.
Wychodzimy z budynku i wsiadamy bez słowa do samochodu. NIEPŁODNY wiedząc, że jestem bardzo głodna odgrywa się na mnie (nie wiem za co) ruszając prosto do domu. Nie chce mi się szarpać o powrót do majątku pani Kulczyk. Boli mnie brzuch i może te 3h jazdy wyjdą mi na dobre… Tak się też dzieje. W radiu jest rewelacyjny reportaż pana Olszańskiego o ojcu niepełnosprawnego umysłowo nastolatka. Trochę śpię, trochę słucham… Dojeżdżamy do domu i po bólu brzucha nie ma śladu.