sobota, 10 listopada 2012

DNA

Rzeczywiście historia się lubi powtarzać. Wyję. Wyję. Wyję. Po kilku godzinach totalnej bezsilności moje 5 szarych komórek się trochę namnaża i tak jak ostatnio kiełkuje pierwsza myśl. Podnoszę się!
Mail do SŁYNNEGO DOKTORA ze skargą na POZNAŃSKIEGO daje chwilowe ukojenie, a jeszcze szybsza odpowiedź podnosi wiarę we własne umiejętności analitycznego myślenia. Dostaję potwierdzenie swojej hipotezy o całkowitej nieskuteczności końskiej dawki DHEA. SŁYNNY określa „naszą” sytuację jako najgorszy z możliwych scenariuszy. Pisze o badaniach nierealizowalnych w Polsce (ArrayCGH) i o „chałupniczych” sposobach na podniesienie jakości komórek jajowych o kilka procent. Decyduję się na tę prowizorkę praktycznie w trakcie czytania maila, chociaż wydaje mi się, że zaczynam się godzić z tym, że moje geny nie zostaną przedłużone. Chyba nie boli mnie to szczególnie. Bardziej naturalnym jest dla mnie umożliwienie życia genom NIEPŁODNEGO.
Rozwiązaniem sytuacji jest adopcja komórki jajowej. Czym prędzej piszę do SŁYNNEGO maila z prośbą o dopisanie nas do listy oczekujących. Odpowiedź brzmi: "My tego nie robimy". Dostaję też listę klinik, w których czas oczekiwania nie przekracza 100 lat. Dzwonię. Rzeczywiście, to średnio kilka miesięcy. Przychodzi mi do głowy jeszcze jedno miejsce, gdzie mogłabym o to zapytać. W mieście jest jeszcze jedna MNIEJ-SŁYNNA KLINIKA. Odbiera MNIEJ-SŁYNNY lekarz, który chętnie i skrupulatnie opowiada o warunkach dawstwa/biorstwa jajeczek. Koszty okazują się być killerem, ale jest recepta na ich obniżenie. MNIEJ-SŁYNNY proponuje „dogadanie” nas z inną parą, z którą podzielimy się jajeczkami wspólnej dawczyni. Ma to sens. Dawczyni i druga para pozostają anonimowe. Jest to o tyle zabawne, że wszyscy mijają się w klinice i nikt nie zdaje sobie sprawy, że być może za kilka miesięcy będą tworzyć nieco niekonwencjonalną ale biologiczną… rodzinę.
W trakcie rozmowy nie mam jakiś większych skrupułów aby poddać się takiemu „eksperymentowi” i  po przeanalizowaniu kosztów chcę już skończyć tę rozmowę. MNIEJ-SŁYNNY chyba nie jest szczególnie zarobiony, bo  nie odpowiada na moje „Do usłyszenia” i zaskakuje pytaniem: „A adopcja zarodka?”. Hmm… zarodka? Jest dużo taniej? Wielokrotnie taniej? Rodzice zarodka mają już dzieci? Aaa to rodzice bliźniaków za pierwszym podejściem? Szanse są wyższe? No co Pan powie. Muszę obgadać to z mężem. Do usłyszenia.
Chwilę jeszcze stoję z telefonem przy uchu przeglądając się w lustrze. Coś pęka. Patrzę na kształt swoich wielkich oczu, na długie rzęsy na plamkę na prawej tęczówce, na suche usta i grzbiet nosa. Dotykam brwi i gładzę po szyi. Czy naprawdę jestem gotowa zarzucić walkę o pozostawienie na świecie swojego DNA? Nie wiem. Z jednej strony takie zapędy uważam za prymitywne, a z drugiej jak pomyślę, że JA TO KONIEC to czuję żal…
 

czwartek, 8 listopada 2012

I to ma być koniec?


Po kilku dniach od ostatniego wyjazdu do Poznania dowiadujemy się, że są już wyniki badań. Znów do auta i gaz do podłogi. Jesteśmy godzinę przed czasem i mamy szansę obejrzeć dokumentację z Wielkopolskiego Centrum Onkologii. Cytokiny mają łudząco podobne wartości do tych od INNOWACYJNEGO. Oooo – jestem nieco zdziwiona, ponieważ nie widzę tu żadnej sensacji ani szansy na przełom w leczeniu. Cała nadzieja w tym, co POZNAŃSKI przyniesie w walizie.
Wchodzi do kliniki. Jesteśmy pierwsi. Hurra! Poszedł chyba tylko zrzucić płaszcz i zaraz wróci. Nie wraca. Mija 10 minut. Nie ma go. Kolejne 10 min. Dalej czekamy. Po prawie pół godziny otwiera nam gabinet. Jest średnio rozmowny. Pokazuję mu najnowsze papiery, a on wyciąga swoje. Coś tam mruczy w końcu mówi: „mr mr mr nic tu nie ma”. Jak nie ma?! Co nie ma?! Nawet nie patrzy nam w oczy tylko wystrzela z jakimś żenującym pseudo-żartem w stylu „Pan to by mógł być dawcą nasienia”. Nie wierzę! To znaczy wierzę, że NIEPŁODNY może być dawcą. Nie wierzę, że to powiedział. Nie śmiejemy się. Ja wręcz ucinam tę idiotyczną dyskusję bezpośrednim pytaniem: „Co dalej?”. POZNAŃSKI widzi, że trochę przegiął i zaczyna mi tłumaczyć, że przyczyną naszej niepłodności nie jest mój układ immunologiczny. Wręcz obrazowo przedstawia jak rozciągali mój śluz owulacyjny, żeby zobaczyć w nim cokolwiek blokującego. Nie znaleźli. Śluz jest książkowy i nie ma w nim śladu przeciwciał przeciwplemnikowych, bakterii tlen- i beztlenowych. Już warszawska konkurencja tłumaczyła mi przecież, że test PCT (wrogości śluzu) to przestarzała metoda. To, że mój był killerem mogło wynikać z miliona powodów: chociażby z faktu, że nie był robiony podczas owulacji czy brania Clostilbegytu.

Z jednej strony to dobra wiadomość, bo daje szansę na naturalne poczęcie. Skoro nie ma bariery w moim ciele… to barierą są GAMETY! NIEPŁODNY jest tym razem „czysty”. Światło pada na komórki jajowe. POZNAŃSKI mówi wprost, że to na bank wada wywołana rozchwianiem układu hormonalnego. A szczegółowiej: układem przysadka -jajniki. Owulacja występuje o 2-3 dni za późno i komórki są za stare.  Ogólnie ich złą kondycję zawdzięczam podniesionemu LH.

Mam uczucie, że ta cała teoria jest stworzona na siłę i na odczepne a już na pewno utwierdzam się w tym przekonaniu jak pada remedium na tę patologię. Poprawę komórek jajowych mam uzyskać dzięki suplementacji końską dawką DHEA przez 60 dni. Potem prędko na kolejne IVF i po sprawie. Doskonale wiem jak działa DHEA. Dodatkowy testosteron w krwioobiegu spowoduje, że mój dość przyzwoicie podleczony trądzik stanie się moim stanem permanentnym. Nigdy się na to nie zgodzę i nikt mnie nie przekona, że będę szczęśliwą mamą z mordą jak muchomor. Jestem mega-przeczulona na tym punkcie, ponieważ ten defekt zabrał mi resztki radości życia w ostatnich miesiącach. POZNAŃSKI zaprzecza mojej hipotezie, a na hasło trądzik robi minę jakby nie wiedział co to jest. Nie chce mi się z nim w ogóle gadać.

Wychodzimy z gabinetu. Od razu półgłosem kwituję, że to co usłyszeliśmy to był stek bzdur. Jestem wściekła. Nie wiem czy za obecny stan rzeczy winię POZNAŃSKIEGO, siebie czy NIEPŁODNEO, ale żal wypełnia mnie od czubka głowy do koniuszków palców u stóp. Wyję.